25 grudnia 2013

Życzenia + BONUS - Opowiadanie świąteczne (na konkurs*) "Święta u Everdeenów"

Na początek chcę życzyć każdemu, kto to przeczyta, wesołych świąt. :) Zdrowia, szczęścia, weny, miłości, przyjaźni, bogactwa, dobrych wyników w nauce, hobby, które będziesz lubić, dosłownie wszystkiego. Dobrych kontaktów z rodzeństwem (niemożliwe, ale... XD), rodzicami, nauczycielami. super prezentów - które już masz, ale co tam - pysznych ciast, dużo jedzenia :D. I żeby wszystko w nowym roku było dla Ciebie wspaniałe, doskonałe - po prostu idealne. OK, straciłam wenę na życzenia. XD
Nadszedł czas na opowiadanie. Nosi tytuł Święta u Everdeenów. Jak sama nazwa wskazuje, jest o świętach w rodzinie Katniss. Mam nadzieję, że Wam się spodoba ;). Dedykuję je najwierniejszym czytelnikom tego bloga, czyli (kolejność przypadkowa):
  • Mirze,
  • El Elliez,
  • Lily Nimrodiell,
  • Torii.,
  • Mockingjayonfire
I przepraszam za zaległości na wszystkich blogach - niedługo nadrobię, a teraz mam strasznych kuzynów (niestety młodszych) w domu i nie mam kompletnie czasu. Nie można tego jakoś zamienić? XD OK, koniec gadania, czas na opowiadanie. Miłej lektury :)


*konkurs organizowany przez stronę hungergames.pl

ŚWIĘTA U EVERDEENÓW

 Każdy czasem płacze. Każdy, w tym ja. Dlatego nie rozumiem małej Prim, która na widok moich łez, sama zaczyna płakać.
Powodem jest mój ojciec. A właściwie, jego zachowanie. Przez calutkie sześć dni harował w kopalni jak wół szesnaście godzin na dobę, chociaż obowiązkowe jest dwanaście. Jutro niedziela. Będzie musiał spędzić z nami trochę czasu, nie moze nas już więcej unikać. Dlaczego on to robi? Rozumiem, że musi pracować, ale... Jesteśmy jego rodziną... To nie jest ważniejsze?
Jedyną osobą, przed którą się otwieram, jest mama. Przytulam się do niej, a Prim robi to samo z drugiej strony.
- Co się stało, kochanie? - pyta moja rodzicielka.
- Nic – pociągam nosem i waham się chwilę, a potem wybucham i mówię jej wszystko, co myślę o zachowaniu ojca.
Wszystkie moje łzy lądują na koszulce mamy, ale ona się tym nie przejmuje.
- Porozmawiam z nim, dobrze?
Mam nadzieję, że wreszcie coś się zmieni.

Kiedy siedzę na łóżku, gotowa do położenia się, drzwi pokoju otwierają się.
- Katniss... - słyszę głos ojca.
- Tak? - pytam, jestem poirytowana, że po tych wszystkich dniach jeszcze się do mnie odzywa.
- Mama powiedziała mi, że jesteś na mnie zła – oznajmia. - I w związku z tym -
- Będziesz więcej pracować, tak? - przerywam mu. Jest okropny!
- Nie, chciałem cię przeprosić. Bo widzisz, miałem wam tego nie mówić, w końcu jesteście dla mnie najważniejsze, ale -
- Kopalnie mnie wzywały! - naśladuję jego głos. - Nie mogłem ich zostawić!
- Katniss! - krzyczy.
Stoję, zaskoczona. Jeszcze nigdy ojciec na mnie nie krzyczał. Czemu podnosi głos? Nie rozumiem.
- Tato... - zaczynam, ale tym tazem on mi przerywa.
- Młoda, słuchaj. Chcę zrobić dla trzech najwspanialszych osób na świecie najlepsze święta. Zdradzić ci tajemnicę?
- Jaką?
- Chyba nie zasługłujesz...
- Jak to nie?! Powiedz, poooowieeeedz...
- No dobrze. Otóż... chcę kupić pomarańczę.
- Myślałam, że to coś ciekawego. - marszczę nos.
- To jest ciekawe. To taki owoc -
- Owoc? Brzmi raczej jak zwierzę.
Tata się uśmiecha.
- Pomarańcza jest duża, okrągła i, jak sama nazwa wskazuje, pomarańczowa. Jest kwaśna, jej smak pozostaje w ustach na długi czas.
Milczę. Zastanawiam się nad tym, co tato robił tydzień temu, w niedzielę. Nie musi wtedy pracować, więc... o co chodziło? Co mógł w tym czasie robić?
- Katniss? Co się dzieje?
Mówię mu o swoich obawach.
- Chcesz znać jeszcze jedną tajemnicę?
- Tak, tak!
- Otóż... tylko nie mów tego nikomu... jestem kłusownikiem.
- Kim?
- Łowcą. Wymykam się do lasu i poluję tam na zwierzęta, zbieram rośliny.
Wyobrażam sobie tatę w jego kurtce i butach w lesie. Po chwili jego sylwetka zamienia się w moją, ciemne włosy wydużają się. Jestem łowczynią. Biegam cicho po lesie i strzelam w zwierzęta. Jestem mroczna, ale zarazem przyciągająca.
- Ale super! Nauczysz mnie?
- Nie jestem przekonany...
- Ale, taaaatoooo
Widzę wahanie na jego twarzy, jednak po chwili wzdycha i proponuje:
- To co, idziemy jutro na polowanie?
Uśmiecham się szeroko.
- Nie mogę się doczekać.

Mimo obaw, że zapomni o naszej umowie, następnego dnia rano, ojciec podchodzi do mojego łóżka i delikatnie potrząsa mnie żebym się obudziła, ale tak, żebym przypadkiem nie szturchnęła Prim. Ziewam i spuszczam nogi na ziemię, prosto w przygotowane wcześniej buty myśliwskie. Tata pomyślał o wszystkim, więc szybko się ubieram i już mam wychodzić, kiedy on zatrzymuje mnie w drzwiach.
- Katniss – zaczyna. - Nie pójdziesz tak do lasu.
Spoglądam na siebie i nie wiem, o co mu chodzi. Dopiero po chwili staje się to jasne. Mam rozpuszczone włosy. Po chwili wahania, ojciec bierze je i delikatnie zaplata w warkocz, który zaczyna się nad lewym uchem i opada gładko na prawe ramię.
Kiedy jesteśmy już na polanie obok naszego domu, tata wyjaśnia mi, że zawsze mam słuchać, czy siatka nie wydaje żadnych dźwięków, po czym bez zastanowienia rusza w stronę ogrodzenia.
- Stop! - prawie krzyczę. On idzie prosto na siatkę p o d n a p i ę c i e m .
- Żartuję – uśmiecha się. - musimy poczekać.
W milczeniu czekamy jakieś piętnaście minut, a kiedy ogrodzenie ucisza się, przechodzimy przez poluzowany fragment. Idę za ojcem, kiedy pewnie wchodzi do lasu. Jak on to robi, że rusza się tak cicho?
Podchodzi do spruchniałego pnia i odzywa się:
- Katniss, popatrz w górę - Spoglądam tam, widzę ptaka. Czarnego, z białymi plamkami na skrzydłach. Jest piękny. - To Kosogłos. Naśladuje dźwięki i piosenki. Posłuchaj.

Are you, are you
Coming to the tree
Where they strung up a man they say murdered three.
Strange things did happen here
No stranger would it seem
If we met up at midnight in the hanging tree.

Ptaki powtarzają melodię. Jest trochę smutna. Nie wiem, o co chodzi w tej piosence, jest dziwna. Przecież... Kto namawia kogoś na schadkę w takim dziwnym miejscu?
Nagle ojciec przestaje śpiewać i podnosi rękę.
- Katniss – szepcze. - Tam jest wiewiórka. Widzisz?
Rzeczywiście, na drzewie koło nas siedzi rude zwierzątko. Ojciec unosi łuk (wyjęty wcześniej ze spróchniałego pnia) i nakłada strzałę na cięciwę. Po chwili ją wypuszcza, a wiewiórka pada martwa. Brzydzę się lekko, ale podchodzę do niej i biorę za ogon.
- Chcesz spróbować? - pyta ojciec, potrząsając łukiem.
Kiwam głową i oddaję mu zwierzętko. Przez następne kilka minut szukam zwierzyny. Mam nieodparte wrażenie, że tata jest zirytowany jednym z dwóch faktów. A może obydwoma...? 1. Chodzę za głośno. 2. Już przegapiłam tyle zwierząt...
Ale w końcu trafiam na królika. Poznaję go po uszach, które są zdecydowanie za krótkie na zająca. Uśmiecham się i powtarzam ruchy taty – unoszę łuk, nakładam strzałę i chwilę celuję. Puszczam. Nie trafiam w zwierzę, jedynie zwracam jego uwagę. Odwracam się zrezygnowana w stronę taty, ale on z zainteresowaniem się na mnie patrzy. Nic nie mówi, ale widzę coś w jego oczach. Nie wiem, co to jest, ale daje mi siłę do szybkiej reakcji – strzelam drugi raz w stronę królika. A on, z przebitym na wylot brzuchem, staje się martwy.
Musi minąć chwila, zanim dociera do mnie to, co zrobiłam. Zabiłam coś. Nie, żebym była z siebie dumna, ale... zabiłam coś. A ten królik... może miał rodzinę? Na pewno. Znajomych, dziewczynę, może żonę, dom...
To nie może być coś złego. Ja też mam rodzinę. Tak jak ojciec – on zabija, żebyśmy mogli przeżyć. Jest tyle głodujących rodzin, a ja wiem, że nie chcę, żeby moja była następną. Nie chcę, żeby Prim umarła z głodu. Czasem się zastanawiam... Co będzie, jak ktoś z naszej rodziny odejdzie? Co się stanie, jeśli... No właśnie, j e ś l i . Nic się przecież takiego nie stanie. Prawda? A może...
Moje rozmyślania przerywa głos taty.
- No brawo! Za pierwszym razem ustrzeliłaś pięknego, tłustego królika – oznajmia, jakbym wcale nie wiedziała. - Jestem z ciebie dumny, Katniss.
Te pięć słów ogrzewa mnie mimo przeraźliwego zimna.

Po tym, jak razem ustrzeliliśmy (no dobra tata ustrzelił) jeszcze kilka królików, wiewiórek i jakichś dziwnych ptaków, idziemy na czarny rynek, który jest nazywany przez tatę Ćwiekiem. Mieści się w starym magazynie. Nikt ze szkoły nie zapuszcza się w te okolice, dlatego się uważnie rozglądam. Wszystko budzi moją ciekawość. Od sporu przy jednym ze stanowisk, na które patrzy się pół targowiska, przez jednooką kobietę siedzącą pod ścianą, po wychudzone dziecko kulące się w rogu magazynu.
Drogę zachodzi nam jakaś postać. Patrzymy się na siebie przez chwilę. To pijak. Z obrzydzeniem chowam się za tatą. Jak on tu wytrzymuje? To miejsce jest obrzydliwe. Ci wszyscy ludzie, to całe zamieszanie, nie da się tu odnaleźć. Jednak, po zastanowieniu, w myśliwskiej kurtce, z tymi wszystkimi bliznami, tata tu pasuje. A jeśli on, to ja też.
- To co, idziemy to sprzedać – potrząsa torbą. - Najpierw do Rooby. To rzeźniczka. Zobaczymy, ile twój królik jest wart.
Kiwam głową i z pomocą taty przeciskam się przez tłum. Po chwili znajdujemy się przed zapleczem rzeźni. Po chwili pukania, starsza kobieta otwiera nam drzwi.
- Dzień dobry – witam się.
- Dzień dobry... - patrzy się na mnie przez chwilę. Wytrzymuję jej wzrok. Po chwili przytomnieje i jakby uświadamia sobie, po co prawdopodobnie przyszliśmy. - Co dla mnie macie?
- Chcielibyśmy się dowiedzieć, ile dałabyś za tego królika – mówi ojciec, pokazując jej moją zdobycz.
Rooby zastanawia się, a po chwili podaje cenę i oświadcza, że to porządne mięso.
- W takim razie zrobimy sobie święta z tym mięsem. - oświadcza tata, a potem sprzedaje całą resztę, zostawia tylko ubabranego krwią królika i wiewiórkę.
- Dlaczego się nie targowałeś? - pytam, kiedy rzeźniczka zamyka drzwi.
- Bo Rooby podaje cenę. Możesz albo ją przyjąć, albo odrzucić.
Po drodze do wyjścia kupujemy kilka rzeczy takich jak włóczka czy węgiel. Kiedy proszę tatę o pieniądze, daje mi trochę, żebym mogła kupić prezenty.
Wybieram kilka drobiazgów. Dla mamy – chustkę, dla taty – pasek do spodni, a dla Prim kupiłam nowe wstążki do włosów. Pierwszy raz kupowałam rzeczy tak swobodnie. Kiedy orientuję się, że tata na pewno zauważy moje zakupy, z reszty, która mi została, kupuję siatkę i wrzucam tam prezenty. Nie mogę się doczekać świąt.

We wtorek rano, tata znika w kopalni. Obiecał mi, że nie będzie dużo pracować i wróci do domu. W Dwunastce, w Święta, trzeba wysiedzieć obowiązkowo cztery godziny w kopalni, dlatego ojciec wyszedł z domu o szóstej.
Równo o dziesiątej trzydzieści słyszymy, jak tata wraca do domu. Wcześniej, rok w rok, prezenty były koło kominka, ale tym razem ojciec przynosi ze sobą drzewko. Małą choinkę. Razem z Prim zaczynamy skakać wokół niej, obrywać brzydsze igły. To prawie jak te rodziny z miasta! Drzewko na święta! Nie mogę uwierzyć. Przytulam się do taty.
- Jesteś najlepszy na świecie. – szepczę.
- Wiem. - odpowiada.
A potem znika z mamą w kuchni. Zaraz zaczynają dochodzić z niej piękne zapachy.
O czternastej mama zabiera nas na górę i ubiera w te najbardziej odświętne stroje. Czesze nam włosy. Moje zaplata w prosty warkocz, a Prim zostawia rozpuszczone. Idzie się sama przygotować, więc ja wyciągam reklamówkę spod łóżka.
- Nie podglądaj – mówię do Prim i cichutko schodzę na dół. Niezgrabnymi ruchami rozdzieram reklamówkę na trzy części i do każdej pakuję prezent. Następnie wyciągam pióro z plecaka szkolnego i podpisuję każdą czterema literami: M A M A, T A T A, P R I M.
Około godziny szesnastej, rodzice zastawiają stół i przychodzą do nas na górę. Wkładają do starego odtwarzacza płytę z kolędami. Na stole zauważam mojego królika, przyprawionego, z jakimiś warzywami, wiewiórkę w sosie śmietankowym, sałatkę z kukurydzy, jakiegoś mięsa i sosu. To prawdziwe rarytasy, na które ojciec tak pracował. Dodatkowo, na jednym z talerzyków jest duża, pomarańczowa kulka. Uśmiecham się do taty.
Jak zwykle zaczynamy jeść od sałatki. Następnie próbuję swojego królika. Jego mięso rozpływa mi się w ustach. A potem już wszystkie potrawy się mieszają. Śmiejemy się, śpiewamy kolędy, ja i Prim opowiadamy zabawne historie ze szkoły, rodzice odwdzięczają się opowiadaniami z dzieciństwa. Czas szybko mija i po chwili mijają dwie godziny, a na stole została tylko pomarańcza.
- Więcej w siebie nie wcisnę – mówię. - Możemy zjeść ją po prezentach?
- Jak chcesz. - zgadza się mama.
W jednej chwili i ja, i Prim rzucamy się do drzewka. Szybko odnajduję swój prezent. Jest duży, zapakowany w zwykły szary papier, który momentalnie rozdzieram. Otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. To ł u k. Piszczę z radości i rzucam się rodzicom na szyję. To najwspanialszy prezent na świecie! Ale zaraz, chwila... Skoro mam łuk, to gdzie strzały?
Szybko znajduję też kołczan z dwudziestoma takimi samymi strzałami. Jestem szczęśliwa. Kiedy pytam Prim, co dostała, pokazuje mi, z szerokim uśmiechem, drewniane liczydło i lalkę (też drewnianą). Pod choinką zostały jeszcze trzy prezenty. Tata spokojnie podchodzi i znajduje swój pasek. Od razu przekłada go przez spodnie, podchodzi do mnie i przytula.
- Dziękuję, Katniss – mówi.
Następnie swój prezent odpakowuje mama. Przypatruje się chustce, pochyla się nade mną, całuje mnie w policzek i dziękuje. Prim, po zobaczeniu swoich nowych wstążek, rzuca mi się w ramiona i przewraca mnie na ziemię. To chyba jej reakcja jest dla mnie dzisiaj najważniejsza.
Pod koniec tego dnia jemy jeszcze pomarańczę. Tak, jak mówił tata, jest słodko-kwaśna. Ma trochę dziwny smak, ale polubiłam go. Jedną z tych rzeczy, których się dzisiaj nauczyłam, jest to, że rodzina zawsze będzie stała u mnie na pierwszym miejscu.

PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Kiedy się budzę, wspomnienia z poprzednich dni wracają. Nie mogę uwierzyć, że taty już nie ma. Nie dociera to do mnie. Mam wrażenie, że zaraz wejdzie, oznajmi, że idziemy do lasu. Jednak, gdy otwieram oczy, nikt nie wchodzi do pokoju.
Powoli się schylam i wyciągam łuk spod łóżka. To ten sam, który ojciec dał mi pod choinkę. Jest skonstruowany specjalnie dla mnie. Dopasowany do moich ramion, do wzrostu i wagi. Przytulam go do policzka. Oprócz za dużej na mnie kurtki myśliwskiej i butów, jest ostatnią rzeczą, która łączy mnie z tatą. Przypominam go sobie. Ten uśmiech, oczy, włosy, dłonie i najważniejsze – jego zapach. Bezpieczny, trzymający mnie blisko ziemi, a jednocześnie dzięki któremu odlaatywałam.
Dlatego, kiedy wjeżdżam windą na piętro pałacu sprawiedliwości, znowu płaczę. Bo już wiem, co widziałam w oczach taty, kiedy upolowałam pierwszego królika. To była miłość.

06 grudnia 2013

Rozdział XVI

     Robi się cicho, jeszcze ciszej niż wcześniej, jeśli to jest możliwe. Dziennikarze się boją, domyślają się, kto dokonał zamachu. 
- Jak to, Labia, o czym mówisz? - denerwuje się Taylor.
- N-nieudany... - szepcze, a mikrofony nagrywają każde jej słowo.
Połowa dziennikarzy odetchnęła z ulgą, a druga połowa zaczęła się denerwować, że nie mają ciekawych newsów.
- Słonko, co się stało takiego? - zwracam się do Labii, a moja była mentorka patrzy na mnie nieufnie.
- K-ktoś miał nóż... wbił go C-Caesarowi w b-brzuch... i p-pote-em rzuc-cił nim w aw-woksa... - szlocha kobieta.
Ruda dziennikarka znów otwiera usta, ale syczę na nią, więc natychmiast porzuca swoje zamiary. Odprowadzam Labię do pociągu i patrzę wyczekująco na Taylor.
Jeszcze tylko miesiąc, aż to wszystko ucichnie, wtedy będę mogła odpocząć. 
Przypominam sobie, kiedy miałam sześć lat; Cieszyłam się, dwójka bliźniaków, po 3 latka. Klint. Kim, na którą mówiliśmy Angel. Mały aniołek. Mieliby teraz po czternaście lat. Aż nagle... Teraz wiem, że podobno to wtedy była pierwsza próba rebeliantów. Zaczęli od nas, rodziny 'królewskiej', tak mówili. Kim umarła pierwsza. Potem Klint. Byłam...
jestem
...zła. Na wszystkich. Mówili, że to zatrucie pokarmowe. A później mama. Jej roześmiane oczy koloru czekolady, Włosy, które związywała w niesforny kok na głowie. Wszystko zostało zakopane i przyozdobione krzyżem. Na znak czego, pamięci? Jeśli tak, to... to nie wiem. Jestem aż taka beznadziejna.
Śmieję się i zaczynam bieg. Szybko znajduję się przy Pałacu Sprawiedliwości. To tu zaczęło się moje szaleństwo. To tutaj się zgłosiłam za Karin. Zamykam oczy. Zbyt wiele wspomnień. Za dużo uczuć. Nie. Nie. Stop.

Nawet nie zauważam, kiedy stoję w Wiosce Zwycięzców. Przed domem kobiety o imieniu Enobaria. Wygrała Igrzyska kilka lat przede mną. Lubię ją. Mimo paskudnego charakteru i zębów. Fuj.
Przebiegać pod swój nowy dom. Jest na samym końcu. Trzeba było go dobudować, więc jest nowocześniejszy od reszty. Wchodzę do niego, zamykam drzwi i opieram się o nie. I dopiero wtedy zauważam, że oprócz mnie, jest tu ktoś jeszcze.
- Moja mała - szepcze, podbiega do mnie i bierze mnie w ramiona. Mam ochotę krzyknąć, żeby się odwalił, że jest najgorszy, że go nienawidzę, ale... nie wiem, co się ze mną dzieje, bo...
odwzajemniam uścisk, kocham cię!
... szalona strona znowu ma "władzę".
Szalona?
Tak, szalona. Nie wmówisz mi, że jest na odwrót.
Zwariowałaś kochana. To nie ja, tylko ty zwariowałaś. 
Nie, nie zwariowałam, to ty przyszłaś w moje życie z butami, wkopałaś się i zniszczyłaś wszystko!
Żartujesz sobie? To ty...
- NIE, TO NIE JA!
- Skarbie... - ojciec odsuwa się, zaskoczony i obrzydzony samą myślą, że ma taką córkę, jak ty. - Chcesz o tym porozmawiać?
Tak, porozmawiaj z nim o tym, "kochana"! 
 Nienawidzę siebie. A właściwie, to Ciebie.
Szalona strona mnie milczy. Teraz? Dziękuję bardzo.
- Nie, tato. Po prostu... - waham się. Nie kończę.
- Nazwałaś mnie tatą - stwierdza. Uśmiecha się. Po raz pierwszy od kiedy zginęła mama. - Dziękuję.
I wychodzi. Tak po prostu. Nienawidzę go za to. I tak go nienawidziłaś, przypomina mi szalona część mnie. Chociaż to może ja sama? Już nie rozróżniam.
Mówisz, że jestem szalona - słyszę w swojej głowie. - Ale może to inne rozróżnienie? Może ja po prostu jestem dobra, a ty zła? W końcu, to ja kocham najbliższych, nie ty. I to ja dźgnęłam Caesara, pionka Kapitolu. I to ja mam informacje, których potrzebujemy teraz, bo ty je zapomniałaś. Ja wszystko pamiętam, ja wiem, ja umiem, ja kocham. Nie ty. 
Zwijam się w kulkę na podłodze, osłaniam głowę rękoma. Oddycham głęboko, nie mogę myśleć, jej słowa wypełniają mi głowę. Wrzeszczę, chcę się jej pozbyć, ale nie umiem. Nie odchodzi. Słyszę ją. Ciągle. Każde słowo boli. Wypala mi dziurę w psychice. Powoli zaczyna mnie opanowywać, już chcę się poddać. Krzyczę. I wtedy słyszę coś jeszcze: walenie do drzwi.
     Ostatkiem sił wstaję i ignoruję głos, który podpowiada mi, że muszę wziąć nóż z kuchni i zabić tego, kto przeszkadza. Chwytam klamkę i drżącymi rękoma, które chcą uciec jak najdalej, posłuchać się Szalonej Des, naciskam ją. Nogi, które kiedyś należały do mnie, teraz przejmuje ona. Ostatnią twarzą, jaką widzę przed utratą przytomności jest twarz Karin. Dziewczyny za którą...
całe szczęście
...wzięłam udział w Igrzyskach.

   Czarnych włosów i intensywnie zielonych oczu nie widzę już po przebudzeniu się. Za to od razu poznaję miejsce, w którym leżę. Pociąg. Czyżby Tournee się już zaczęło? Pewnie tak. Wreszcie! Wszyscy zobaczą mnie, na ekranach wszystkich telewizorów będę tylko ja, ja i ja! Zamknij się.
Nie będziesz mi mówić co mam robić! 
- Będę! - warczę. Niech ta... ekhm, nie myśli sobie, że ma prawo tak do mnie gadać.
Kochana...
Nie jestem kochana!
Chyba ja. 
Mylisz się.
Ha! Już nie rozróżniasz siebie i mnie. To znaczy, że...
Znowu się zaczyna. Zatykam uszy rękoma. Nie mogę się poddać. Nie. Będę walczyć. Ona nie może przedrzeć się do mojego umysłu. Nie pozwolę! Nie ma takiej mowy! Nie...
Spokojnie, nie bulwersuj się. Wygrałam... wygrałyśmy w Igrzyskach! Czekają nas sława, zakupy, Kapitol! Co roku! Bogactwo! Zawsze, już na zawsze będziemy...
Nie.
Jak to nie? Będę... Będziemy już...
Wrzeszczę. Dłużej tego nie wytrzymam. Nie chcę się obracać w towarzystwie snobów, nie! A może chcę? Nie!
Przybiega awoks ze strzykawką i wbija mi ją w ramię. Głosy w głowie mi ucichają. Oba.

- Kochana! - słyszę.
- Nie! - wrzeszczę.
- Trochę milej, co? - rozpoznaję urażony głos Labii.
- Prze-przepraszam.
- Nic nie szkodzi. - wzdycha opiekunka. - Des...
- Tak?
- Czy to ty... czy to ty rzuciłaś w Cae-Caesara?
- Nie, nie, Labia, ja...- zaczynam.
- Des, powiedz prawdę.
- Bo... bo...
HA!
- Tak, to ja.
Niespodziewanie, Labia mnie przytula.
- Słonko... Mam coś dla ciebie - mówi i wyciąga coś z torebki. - To od twojego taty.
Na jej dłoni leży piękny, czarny rzemyk, na którym jest zawieszony czterocentymetrowy, biało-fioletowy kamień. To chyba ametyst i... jakiś, którego nie rozpoznaję. biorę go do ręki i ściskam. Jest gorący, prawie parzy. Przykładam go do twarzy, ale zaraz odciągam go od siebie. Zimny. Znów zaciskam na nim dłonie. Znowu jest gorący. Po kilku... doświadczeniach, dochodzę do wniosku, że tylko kiedy trzymam go w ręce, jest ciepły. Kiedy dotykam nim rąk, twarzy czy szyi, staje się lodowaty.
- Dziękuję - przytulam się do Labii.
Nagle coś mi się przypomina. Wspomnienie mamy. Uśmiechnięta. Radosna. Ubrana w za dużą koszulkę i spodnie. Coś błysnęło jej na szyi. Domyślam się, że to ten właśnie naszyjnik. Podeszła do mnie, małego, niezgrabnego grubaska i powiedziała:
- Lyme, będziesz kiedyś wielką osobą. Wierzę w ciebie, kocham cię. Pamiętaj o tym.
- Mamusiu... - słyszę cieniutki głosik. To mój głosik.
- Ly, nic nie mów. - położyła mi palec na ustach. Nagle głos jej się zmienia. - Za kilka minut wychodzimy do dwunastego dystryktu!
Dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że przecież trwa tournee. Już przecież jestem ubrana. Patrzę jeszcze raz w lustro i wiem, że zaprojektował to Payton, który uważa, że doskonale mi w staromodnych rzeczach; znowu mam na sobie gorset i wielką suknię, a do tego dziwny sweter.
Wychodzimy na stację. Wita nas Strażnik Pokoju, trochę niezdarny. Nie poznaję go, musi być z Kapitolu. W końcu 2/3 Strażników jest z dwójki.
W ciszy kierujemy się do Pałacu Sprawiedliwości. Tłum stoi nieruchomo. Przyszło mało osób. Tak, plac (na którym nie ma dyb ani plutonu egzekucyjnego) jest zapełniony, ale tylko on. Ulice nie są wypełnione.
Ze szkoły wiem, że Dwunastka jest najmniejszym i najbiedniejszym dystryktem. Nie wyobrażałam sobie tego, ale teraz widzę, że Dwójka musi być w oczach tych ludzi miejscem z marzeń. Wszystkie dzieci, które mają oliwkową skórę i szare oczy, są wychudzone. Spoglądam dziewięciolatkę z włosami zaplecionymi w warkocz. Ma takie same rysy twarzy i oczy jak inne dzieci, ale jest trochę lepiej karmiona, to widać. Mniej więcej 1/3 dzieci ma jasne włosy i niebieskie oczy. Są one zdrowsze i czystsze, bardziej zadbane. Zauważam, że stoję, dopiero kiedy strażnik popycha mnie lekko w plecy.
     W milczeniu idę na przeznaczone mi miejsce. Burmistrz ogłasza, że zwyciężyłam i należy mi się uczta. Kiedy nadchodzi moja kolej, uświadamiam sobie, że nawet nie znałam trybutów z Dwunastki. Podnoszę kartkę i czytam tekst, który dostałam. W połowie padają imiona. Jass i Hunt. Zginęli w pierwszych sekundach.
Nachodzi mnie myśl Des, która się już dawno nie odzywała.
Ci ludzie nie mieliby szans w powstaniu.
I o dziwo, zgadzam się z nią.

***

Jestem nawet zadowolona z tego rozdziału. Może nie jest najlepszy, ale nie jest też najgorszy. Dodany przed 24.00? tak! Mój prezent dla Was na mikołajki. Wszystkiego najlepszego. :D
Last christmas...
Ksawery szaleje, co?
Jechałam dzisiaj 2,5 h do szkoły <nie przesadzam!> ;__;
Byłam na łyżwach, strasznie bolą mnie plecy.
A właściwy prezent od Mikołaja (na razie same słodycze - od koleżanki z klasy na klasowe mikołajki książka Numery 3. Przyszłość - Rachel Ward. Fajnie by było gdybym przeczytała drugą część najpierw nie? XD)
Dawno nic nie dodawałam, bo nie miałam weny :c
Ale razem z WPO (GENIALNY) mi wróciła i oto jestem.
Dowiedzieliście się trochę, o co chodzi z "Lyme".
Może na JDK też coś dodam, i hope.

Numer10

27 października 2013

Rozdział XV

Śmieję się głośno do swoich myśli, a klaszcząca publiczność w jednej chwili zamiera.
- Caesarze - witam się. 
- Decimo - skina mi głową. Ostrożnie, jakby się bał. 
Wybucham śmiechem. 
- Oj, mówiłam ci przy ostatnim spotkaniu, mów mi Des!
- Dobra, Des. Powiedz mi, jak się czujesz po wygranych Igrzyskach?
- Świetnie! Odkryłam w sobie nowe hobby...
- No, dobrze - przerywa mi szybko, nie pozwalając dokończyć zdania. Czemu? - Może obejrzymy sobie wszystko od początku?
- Niech ci będzie - wzruszam ramionami. 
     Całość trwa cztery godziny. Zaczyna się od tego, jak zgłaszam się za tą dziewczynę, Karin. Najlepsza decyzja w moim żałosnym życiu. Później parada, wywiad, ocena. Później widać moment kiedy biegnę, wbijając nóż w plecy dziewczynie z jedynki i, jak się potem okazuje, po kolei parze z ósemki. Dobrze im tak.
Jak ja mogłam to zrobić?
Dlaczego nie zabiłam jeszcze kilku osób?
     Później widać, jak bezlitośnie wbijam nóż w brzuch temu obleśnemu chłopakowi z 11. Potem jak rzucam oszczepem w Milenę. Titusa nie pokazali. Czemu? 
Nie chcą wiedzieć, przez co przeszłam?
To był okropny widok.
Ale prawdziwy. 
     Śmieję się. Chwilowo oczy wszystkich skupiają się na mnie, jednak nic się nie dzieje, więc z powrotem patrzą na ekrany. Nie chcą pokazywać, jak szalałam...
szaleję
...więc skupiają się na zawodowcach. Pokazują wymianę zdań, jaka między nimi zaszła. Po chwili rozdzielają się. Erwin zjadł Hawkę, a zaraz potem sam zrobił sobie kilkanaście zadrapań. Też mi profesjonalista! Później widać, jak zabijam Ariel, jak opatruję sobie rękę. Oczy wszystkich znów kierują się na mnie, kiedy im macham prawą ręką. 
Co?
Tak, właśnie to, Des.
I w końcu walka Petera i Seana, potem zabijam Seana i Erwina, koniec. Uśmiecham się do publiczności. Caesar mówi o ilości zabitych osób: 8.
- Tylko? - dziwię się. Dopiero teraz do mnie dociera, że powiedziałam to na głos. 
Flickerman się cicho i nerwowo, jakby ze strachem, śmieje.
- A więc, Des... Co czułaś, kiedy zgłosiłaś się Karin?
- Och... Byłam bardzo szczęśliwa, że moje marzenie o zabijaniu się spełni - odpowiadam, mówię prawdę. - Byłam ciekawa, jakie to uczucie, kiedy nóż wchodzi w ludz...
- Dobrze, dobrze - znów przerywa mi prowadzący, a mnie zaczyna wkurzać jego uśmieszek. Przez chwilę słucha poleceń przez słuchawkę.
Przyglądam się mu. Co on ma w głowie? Zwykła marionetka Kapitolu. Ciekawe, co by mi zrobili, gdybym...
Wchodzi prezydent Snow. Wita się, słychać hymn Panem. Uśmiecham się słodko, ale nie patrzę na niego. Mrugam oczami, kiedy podchodzi do mnie i kładzie mi koronę zwycięzcy na głowie.
- Noś ją dumnie. Gratuluję - mówi.
- Dziękuję! - Odpowiadam, uśmiecham się i patrzę na publiczność, byle nie w oczy Snowa.
Zaraz po skończeniu show, Caesar gdzieś wychodzi. Idę za nim, mówię, że muszę iść do toalety. Wchodzi gdzieś na górę, a ja szybko wbiegam po stopniach za nim. Adrenalina uderza mi do głowy, kiedy czuję coś po wewnętrznej stronie uda. Nie zwracam na to uwagi, biegnę dalej za prezenterem. Gdyby mnie zauważył, miałabym problemy, jednak on patrzy tylko przed siebie. Po dziesięciu minutach dochodzi co jakiś drzwi. "C. A. F." - głosi napis. Caesar Andreus Flickerman... Wpisuje jakiś kod, nie widzę, jaki. Wchodzi do pokoju, ale nie zatrzaskuje za sobą drzwi. Cicho wbiegam tam za nim i niemal natychmiast zamieram, kiedy prezenter zatrzymuje się i odwraca. 
- Co... - przełyka ślinę. - Co ty t-tu robisz?
A ja wtedy widzę moją szansę. Przypomina mi się coś, co drapało mnie po udzie. Sięgam dłonią pod spódnicę, co wygląda bardzo, ale to bardzo dziwnie, bo wyginam się przy tym. Gorsety są bardzo niewygodne. Caesar patrzy się na mnie z obrzydzeniem. Ciekawe, o czym myśli?
     Wyciągam z pokrowca nóż. Uśmiecham się, jest dobrze wyważony. Dziękuję w myślach Paytonowi. Czyżby wiedział...? Nie mogę teraz o tym myśleć. 
Zbliżam się do Caesara, a on odsuwa się ze strachem. 
- Boisz się? - pytam. Znęcanie się nad nim sprawia mi przyjemność. 
Nie odpowiada. 
- Boisz się? - ponawiam pytanie z naciskiem w głosie. 
Prezenter kiwa lekko głową.
- T-tak.
- I dobrze. Wiesz, kim jestem?
- Zwyciężczynią Igrzysk.
- Zła odpowiedź. - mówię i dopadam do niego, zatykam mu usta dłonią i przykładam nóż do brzucha. - Musisz za to zapłacić. - wbijam mu końcówkę noża w podbrzusze. Wrzeszczy, a ja delektuję się tym. Pokój jest, całe szczęście, wyciszony. - Odpowiesz dobrze?
- Jes-steś... t-ty je-esteś-ś... - jąka się.
- Dla ciebie pani, szczurze! - krzyczę i wbijam nóż głębiej. Jego wrzask odbija się od ścian. Przybiega awoks.
W przypływie złości rzucam w służącego zakrwawionym ostrzem, a ono przebija mu krtań. Uśmiecham się z satysfakcją. 
- Jeśli choć słówkiem piśniesz komukolwiek, co tu się zdarzyło, zapłacisz za to. - zwracam się do Caesara i wybiegam z pokoju. 

*

Nazajutrz jestem w pociągu, jadę prosto do Dwójki. Nic ciekawego się nie dzieje, tylko Labia szczebiocze bez przerwy jak to ona się cieszy, że przeżyłam. Nie widzę Taylor. Gdzie ona jest? Ta podła, obrzydliwa suka...
- Cześć wszystkim - mentorka wchodzi do pokoju.
- Oh, witaj - mówię. - Właśnie o tobie myślałam.
Kobieta uśmiecha się fałszywie. 
- Cześć, Decimo.
Po chwili dzwoni telefon Labii, a jego właścicielka wychodzi, żeby go odebrać. Zostajemy same. Dwie morderczyni, dwie zwyciężczyni.
- I co zrobisz? - pytam. - Zabiłam twojego kochasia, co mi zrobisz?
Taylor się rumieni, jest zdziwiona.
- Skąd wiesz? - patrzy na mnie podejrzliwie.
- Kochana, wszyscy wiedzą.
- Wszyscy...?
- Cały dystrykt.
Uśmiecham się na widok jej miny.
- Teraz go nie ma. Zabiłam go tą ręką - pokazuję jej lewą dłoń. Za nic nie umiem podnieść prawej.
Taylor chce odpowiedzieć, już otwiera usta, kiedy do przedziału wbiega Labia.
- N-nieeee-e! - łka.
- Co się stało? - natychmiast znajduję się koło niej. Wiem już, co powiedzieli jej przez telefon.
- Bo, bo chodzi o to, ż-że... - chlipie.
- No, wyduś to z siebie! - pogania ją Taylor.
- T-to straszne... - jęczy.
     Mija pół godziny zanim doprowadza swój stan psychiczny do jakiegoś względnego porządku. Następne dwie zajmuje jej poprawienie makijażu, fryzury i przebranie się. Gdy znów otwiera usta, żeby wreszcie coś nam powiedzieć, Przychodzi do niej SMS. Patrzy na niego i wymiotuje. Wybiega. Mam ochotę na nią nakrzyczeć, jest tchórzem. Nie ma już czasu na umycie się, bo dojeżdżamy, więc szybko zakłada jakiś płaszcz i przeciera wodą usta.
      Kiedy jesteśmy na stacji, otacza mnie tłum...
idiotów
...dziennikarzy i strażników pokoju. Labia przyczepia mi się do rękawa, Taylor szczebiocze do kamer.
- Byłam bardzo zajęta... Dobrze sobie radziła... - słyszę fragmenty jej odpowiedzi. - Tak, Erwin był bardzo utalentowany... Nie, przecież niczego nie potrzebowała.
Mam ochotę ją walnąć w ten tłusty łeb. Jak ona może mówić, że nic mi nie było potrzebne! Halo, straciłam...
rozum
...rękę!
- Dajcie tu te mikrofony! - wrzeszczę.
Dziennikarze pędzą, mają nadzieję, że czymś ich oświecę. Jasne. Podkładają mi mikrofony ze wszystkich stron, zadają pytania. Nie mogę ich odpędzić, lewą rękę zajmuje mi szlochająca Labia.
- CISZA! - krzyczę. Wszyscy zamierają. - No, dobrze, odpowiem na kilka losowych pytań, nie dotyczących Igrzysk. Ty? - wskazuję jakiegoś dziennikarza.
- J-jakie ma p-pani zainteresowania?
Zabijanie, chcę odpowiedzieć. 
- Gram na skrzypcach i na gitarze - mówię zamiast tego i wskazuję rudą kobietę. - Ty?
- Ma pani dla nas jakieś nowości z Kapitolu? - pyta odważnie.
I wtedy odzywa się Labia, też otoczona mikrofonami.
Wypowiada cicho trzy słowa.
- Zamach na Caesara.

***

Kochani!
Macie ode mnie taki rozdział.
Nie wiem, co o nim myśleć. :D
Wydaje mi się, że jest dobry, a przynajmniej, że nie jest zły... xd

Wszystkiego najlepszego, Julites - spóźnione życzenia, ale co tam. Dedykuję Ci ten marny tekst :P Muszę się porządnie zabrać za Twojego bloga :D

Idę czytać Tułaczkę Odyseusza i Quo Vadis... ; -;

Pozdrawiam i zapraszam TUTAJ.  :D
I jeszcze muszę Was poinformować, że zmieniłam nick i nazwę na google +.
Numer10

20 października 2013

Rozdział XIV

Śmieję się cicho.
- Co słychać? - pytam. Idiotka.
- Nie odzywaj się, nie masz pozwolenia - warczy.
- Sama sobie pozwoliłam - oznajmiam.
- Chcesz szybkiej śmierci?
- No widzisz, może rzeczywiście jestem taką debilką, jak wszyscy, nawet twoja kochana Taylor, myśleli? - trafiam w czuły punkt. Czuję krew na szyi.
- Zamordowałaś Seana. Verę. Rachel.
- No co ty, serio? - ostrożnie strzepuję rękę, żeby odwinąć bandaż, a Erwin mówi dalej.
- Słuchaj, możemy to załatwić inaczej... - mocno ruszam ręką w dół, a opatrunek spada z mojego ramienia.
Wystarcza jedno spojrzenie na brak łokcia, żeby się zdziwił. Nurkuję pod jego ramieniem i stoję teraz naprzeciwko niego.
- Jeśli wygrasz i mnie zabijesz, ludzie cię znienawidzą - mówi, a potem śmieje się cierpko. - Zapomniałem, już cię nienawidzą.
- I dlatego nie robi mi to różnicy - szepczę, bo zrozumiałam, że gdzieś tam Erwin ma rodzinę, a ja nie. Jest więcej warty.
On wykorzystuje moją nieuwagę i doskakuje do mnie. Tnie maczetą, ale udaje mu się tylko zrobić zadrapanie na prawym barku. Szybko odchodzę do tyłu.
- Skoro tego chcesz - warczę.
     Rzucam się na Erwina z szybkością kocicy, która chroni swoje dzieci, ale on odskakuje i mój nóż nic mu nie robi. Chłopak odparowuje atak i atakuje mnie z prawej strony, na co szybko się odwracam i tnę mu rękę tuż nad nadgarstkiem, wytrącając broń z ręki. Natychmiast się po nią schyla, a ja wykorzystuję okazję i pochylam się, żeby wbić mu nóż w plecy, ale ostrze się odbija. Pancerz. Dlaczego na to nie wpadłam wcześniej?! Erwin robi zamach i natychmiast czuję ból w nodze. Po chwili oddaję mu i nie ma już nic z profesjonalnej walki, która miała miejsce przed chwilą. Szamoczemy się bez celu na ziemi, czasem ja go trafiam, a czasem on mnie. Dziwne, ale ma tylko górę od pancerza, więc atakuję nogi. Oczywiście mam utrudnione zadanie, bo bronię się i atakuję tylko lewą ręką, ale daję radę. Po chwili jednak staje się jasne, że nie wygram tej walki. Erwin blokuje mi rękę i siada na mojej klatce piersiowej. Jestem na straconej pozycji.
- Pewność siebie uleciała, co, księżniczko? - syczy mi do ucha. - Mogę to załatwić szybko, nie martw się.
- Wolę kąpać się przez miesiąc w sikach całego Panem, a twój smród, jaki zostawisz mi na koszulce będzie jeszcze gorszy - odparowuję.
- Skoro nie chcesz, będziesz cierpieć... - po tych słowach powoli wbija mi nóż w bok. To, że robi to powoli, jest najgorsze: czuję taki ból, jakiego nie można sobie wyobrazić. To po prostu niemożliwe.
- Powiesz mi... jedną - kaszlę krwią. - rzecz...?
- Jaką, szmato? - pyta i strzepuje z siebie moją krew.
- Ile prez... prezentów miałeś od... Ta-Taylor? - przy ostatnim słowie pluję mu w twarz i uciekam, dopóki jest zaskoczony. Wstaję i opieram się o drzewo, trzymając się za bok. Po krótkiej chwili zastanowienia wciągam dwa noże lewą ręką i rzucam w Erwina. Czuję przeszywający ból w boku, w którym tkwi maczeta. Zapada ciemność.

     Otwieram oczy. Muszą się przyzwyczaić do bieli, którą widzę nad sobą. Światła, światła wszędzie. Gdzie ja jestem? Nic nie pamiętam... Czemu...?
Nagle, wspomnienie wraca. Milena. Titus. Lekarstwo. Tortury. Mama. Nie... Nie, proszę. Powieki, nie zamykają mi się. Szarpię ręką. Raz. Drugi. Nie, nie, błagam! Ostatnim, co widzę jest białe światło.

Oddychaj, oddychaj! Wdech wydech wdech wydech wdech... Co się stało? O co... wydech! ODDYCHAJ. Proste.
Jestem... Jak ja się właściwie nazywam? DECIMA. Des. Dziesiąta. Wiek... Ile mam lat? O, tak, już pamiętam. Szesnaście. Gdybym wiedziała, który jest, to może siedemnaście. Nie ważne. Właściwie czemu nie mogę mieć znowu czternastu lat? Tak jak... Milena.

Wciągam głęboko powietrze, próbując ustalić, gdzie się znajduję. Coś piszczy, ale nie wiem, co. Widzę tylko oczy.
Oczy są zwierciadłem duszy...
A te są podłe. Złe. Piszczenie ustaje.

     Kiedy tym razem uchylam powieki, coś ciąży mi na prawej ręce. Odwracam głowę, żeby zobaczyć co to, a wtedy widzę trochę przeszczepionej skóry na prawym łokciu. Próbuję ruszyć ręką, ale wiem, że nic z tego. Rozglądam się dookoła. Rozpoznaję białe ściany, już wiem, że jestem w pokoju szpitalnym. Czy... Czy to znaczy, że wygrałam? Patrzę na godzinę: 3:46. Pod tym widzę datę. Otwieram oczy ze zdumienia. Zwykle Igrzyska trwają do końca lipca, później, po Sylwestrze, jest Tournee zwycięzców, następne igrzyska, tournee itd. Jednak na początku sierpnia powinien być wywiad ze zwycięzcą... Nie wierzę. Nie. Czy na prawdę tak długo spałam? To niemożliwe. Szarpię się. Czy to jakiś głupi żart?! Co się stało? Trafiłam Erwina, wgrałam? Czy to tylko sen, wizja przed śmiercią? I przede wszystkim: czy mieszkańcy Kapitolu się nie znudzili przez ten czas?
     Słyszę chrząknięcie. Odwracam się w tamtą stronę i widzę lekarza w białym stroju, stojącego przy moim łóżku.
- Wreszcie się obudziłaś - mówi, a jego głos dudni mi w uszach. - Jako pierwsza zgotowałaś nam takie problemy, trzy razy próbowaliśmy cię budzić: na wywiad, drugi raz na wywiad i na Tournee, ale udawało się tylko na kilka sekund... Rozgadałem się. Masz jakieś pytania?
Myślę. O co zapytać?
- Erwin... - szepczę. Mam dużą chrypę, ale lekarz rozumie o co mi chodzi.
- Nie żyje. - odpowiada. - Rzuciłaś dwoma nożami i jeden trafił w szyję, drugi w czoło.
- Wyg... - odchrząkam i udaje mi się wykrztusić trochę głośniej. - Wygrałam?
- Tak. Ale musimy jeszcze cię zbadać. Masz być gotowa na dziesiątą do wywiadów i zdjęć, następnego dnia jesteś u siebie, w dystrykcie, potem dajemy ci tydzień i jedziesz na Tournee. Mamy w końcu drugą połowę marca.
- Marca? - oczy wyskakują mi ze zdziwienia na wierzch. - Zegarek pokazuje, że jest początek lutego...
- Och. Zepsuł się najwyraźniej, bo pokazuje 3.47 od miesiąca - zachichotał, nie wiedzieć czemu. - O, a tak poza tym... dobrze się czujesz?
- T.. tak.
- W ogóle to jestem doktor Carrey, ale mów mi Car.
- Des.
Nawet nie zauważam, kiedy znajdujemy się w Centrum odnowy. Jeden i Dwa rzucają mi się na szyję. Trzy rzuca mi dziwne spojrzenia, ale nie przejmuję się nią. Nic się nie zmieniły; chodzi mi o operacje plastyczne, bo moda na koty zdążyła już trzy razy przeminąć. Zachowały dawne kolory, ale ubrania się mocno zmieniły. Fioletowa Jeden ma długie do kolan włosy z prostą grzywką do nosa, do tego wielkie szpilki, spódnica na równi z włosami i kontrastująca z odcieniami fioletu, żółta wielka bluzka, chyba XXL. Dwa i Trzy wyglądają tak samo, tylko że są po kolei: niebieskie i zielone. Z radością się z nimi witam, ale czekam najbardziej na Paytona, z którym mam się spotkać po wszystkim.
     Moja ekipa przygotowawcza marudzi na wszystko: na moje brwi, włosy (swoją drogą dalej zielono-oliwkowe), to jak makabrycznie schudłam i na moją rękę, którą dalej nie mogę ruszać. Nie zgadzam się na żadne operacje, które mi proponują i po dwóch godzinach (około) puszczają mnie do Paytona.
     Ten z kolei się wcale nie zmienił. Ani trochę. Dalej ma swoje fioletowe afro, tęczowe ubranka i warkocz ciągnący się po ziemi. Ze łzami w oczach podchodzę do niego, żeby się przytulić, ale spotykam się z zimnym spojrzeniem i zastygam w miejscu. Mój stylista przechodzi od razu do rzeczy.
- Na wywiadzie wystąpisz w czarnej sukience, prosto z...
Jednak ja go nie słuchm. Do moich myśli wdziera się nie przeszłość, lecz przyszłość. Co się dzieje z moim ojcem? Jak mnie przyjmie dwójka? Charles? Czemu wszystko jest takie niepewne?
     Nawet nie zauważam kiedy Payton zaczyna mnie ubierać i szykować. Nie obchodzi mnie to. Czemu jemu też nie wbić noża w brzuch? Pff. To takie proste. Wszyscy to robili. Ja też. Ile osób zabiłam? Cztery, pięć...? Nawet Milenę zabiłam. Należało się jej. Głupia suka z dziesiątki.
- Hej... Decima... - mrugam, kiedy stylista pstryka mi przed oczami.
- Czego? - warczę.
- Popatrz w lustro.
     Moje spojrzenie kieruje się w tamtą stronę. Widzę dziewczynę, która wygląda jakby uciekła z jednego z tych obrazów które powstały tysiąc lat temu. Gorset i spódniczka, włosy pod tym żałosnym kapelusikiem... Typowe.
     Udaję, że nie zauważam Paytona, czekającego na pochwałę z mojej strony. Jeszcze czego! Nie zważając na to, że suknia się może pobrudzić,  pognieść czy Bóg wie co jeszcze, siadam szybko na krześle i zamawiam jedzenie.
Maliny w karmelu.
Stylista zamiera, ale nic nie mówi. Podejrzewam, że Snow mu coś zrobił, zagroził czy coś w tym stylu. Trudno. Jego strata.
Po jakichś czterdziestu minutach Payton oznajmia:
- Powinnaś iść na wywiad. Za siedem minut jesteś na wizji.
Nie patrzę na niego, wychodzę i kieruję się w stronę sceny. Równo o 10.00 siadam na fotelu, kurtyna się podnosi, a ja słyszę głos Caesara Flickermana.
- Panie i panowie, oto zwyciężczyni sześćdziesiątych siódmych Igrzysk Głodowych, Decima Grabb!
A może jemu też wepchnąć nóż w brzuch...?

XXX

Hej, cześć!
Zgadnijcie, czemu publikuję ten post akurat dzisiaj, 20.10?
Huhuh, tak, mam dzisiaj urodziny :3
A to taki prezent ode mnie. :D
Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni (albo zadowolone; nie wiem czy oprócz czytelniczek mam czytelników ale lepiej nie ryzykować XD), ale wydaje mi się, że napisałam całkiem dobrze. ;)

http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/ zapraszam :33

01 października 2013

Rozdział XIII

Przez następny dzień absolutnie nic się nie dzieje. Zostaję w tym samym miejscu, za pomocą lewej ręki  rozpalam ognisko, poluję, piję... Tylko ta lewa ręka. Czemu? Nie wiem. Prawej dalej nie czuję, ale wiem że ta... szalona część mnie jakimś cudem nią ruszyła. Ciekawe... Ale nie mogę teraz o tym myśleć. Mam to wygrać, tak?
Robię zapasy na dwa dni (więcej organizatorzy nie dadzą mi siedzieć spokojnie) i pakuję wszystko do plecaka. Piję tyle wody ile się da, napełniam butelkę i wsponam się na drzewo. Prawej ręki dalej nie czuję, ale zadaję sobie pytanie: Czemu ona mogła nią ruszyć? Czemu? Stop. Nie zastanawiaj się nad tym.
Jednak to jest silniejsze ode mnie.
Dlaczego nie mam kontroli nad swoim własnym ciałem?
Przechodzą mnie dreszcze.

Nie, nie, nie... znowu to samo! Nie mogę się ruszyć, została mi tylko... prawa, zabandażowana ręka. Siedzę na jednej z wyższych gałęzi, ale na szczęście wcześniej jakoś złapałam równowagę. A teraz? Co się dzieje? Widzę świat jakby przez mgłę. Mam wstrzymany oddech. Jeśli zaraz go nie złapię, zemdleję. 

Znowu to samo! Miało już tego nie być! Ona przecież zniknęła! Pamiętam to! Dlaczego?! Czemu sama sobie to robię. Wciągam dużo powietrza, tamta idiotka jakoś o tym nie pomyślała. Prycham. Moja... moja ręka! Jest inaczej ułożona, jakby... jakby łapała równowagę? To bez sensu. No bo niby dlaczego miałoby tak być?

Jestem unieruchomiona. Nie mam czym oddychać, nie mogę mrugnąć. Straszne, straszne uczucie... Błagam, wypuście mnie!

Każda sekunda mija jak godzina. Codziennie jestem kim innym, według tego czasu. Już nie wiem, jak nad sobą zapanować, dobijają mnie wszelkie myśli o sobie, o arenie. Moja beznadziejność jest aż namacalna, można ją pokroić, ścisnąć... Nie wiem, co się ze mną dzieje, znów... znów pojawia się ta wariatka we mnie, mam jej dość. musimy nauczyć się współpracować, bo, bo... jak inaczej mam wygrać? Jestem twarda. Dam radę.

Powoli, z wielkim wysiłkiem, wciągam powietrze. Mało, ale to jednak powietrze. Udało mi się! Wypuszczam je i wciągam znowu. Jeszcze więcej energii zużywam na uśmiech, ale czuję, że było warto. 

><**>

To już prawie finał. Już niedługo ludzie się znudzą i wszystko się skończy w jednej chwili. Jak to możliwe? Jak? Trójka na arenie, każdy ma zapasy, nikt nigdzie się nie wybiera. Tak to mogą siedzieć kilka dni. Chociaż... Ten z siódemki ma marne szanse. Już teraz umiera w męczarniach, wykrwawia się. I zostanie dwójka. Dwójka z dwójki. Nasz dystrykt znienawidzi zwycięzcę. Mam nadzieję, że wygra... ta idiotka. Nie chcę już więcej widzieć tego zdrajcy na oczy. Wykorzystywał mnie, na boku miał inną. Tak czy inaczej bym go zabiła. Po co taki debil na tym świecie? U nas, w dwójce właśnie tak się załatwia spory. A gdyby poszedł ktoś inny... Zresztą, nawet dobrze się stało, że się zgłosił. Że ona się zgłosiła. Inaczej... to ja teraz walczyłabym na arenie. I pewnie bym już nie żyła.

><**>

     Szelest w krzakach. Bieg. Nie wiem o co chodzi, moje ciało biegnie, Wymachuję rękoma, żeby... Zaraz, rękoma?! Fajnie, tylko chciałabym kontrolować coś więcej niż oczy i układ oddechowy. To ta idiotka. Chyba. Tak. To ona. To przez nią. Co się dzieje? Całą swoją siłą woli, po dwóch minutach nieludzkiego wysiłku, przejmuję ciało. Zatrzymuję się i cudem unikam ostrza. Unikam? Nie. Wbiło się. W moją rękę. Prawą. Której znowu nie czuję. A jednak krwawi.
- Cześć, Sean. - mówię.
- Skąd wiesz, że to ja? - słyszę zachrypnięty głos. - Nie patrzysz w moją stronę.
- Kto inny nie wykorzystałby okazji, żeby mnie zabić? - Odwracam się.
- A może mam sojusz?
- Z kim? - prycham. - Proszę cię, nawet Erwuś nie jest taki głupi, żeby mieć sojusznika w finale. To bez sensu. Tylko odwlekasz swoją śmierć.
- Córunia burmistrza jednak nie ma serca.
- Kto? Nikogo takiego nie widzę.
- Nie graj głupiej.
- Nie jestem jego córką.
- Wszyscy wiedzą.
- Nie.
- Tak.
- No to, jak mam na imię?
- Decima.
- Błąd. - Nie wiem jak, nagle znajduję się przy nim.
- Więc jak?
- Znów błąd. - Wykorzystuję jego nieuwagę i wbijam nóż w ranę na ramieniu. Wrzeszczy. Przyjemnie dla ucha.
- Nie, proszę...
- Przestań się mylić. - warczę. Wbijam ostrze w drugie ramię.
- Jak mam zgadnąć? - Nie poddaje się.
- Przeproś mnie. - Broń znajduje się w nodze. Lekko, ale wiem, że boli.
- Za co? Przes... Przestań.
Delektuję się jego wrzaskami. Dziwne, ale mi się to podoba.
- Za to, że cały twój dystrykt uważał mnie za idiotkę. Przeproś! - Wbijam nóż w drugą nogę.
- Nie tylko... oni... - traci głos. Koniec wrzasków.
- Przeproś, to załatwię to szybko i bezboleśnie.
- Przepraszam...
- Głośniej!
- PRZEPRASZAM!
- Bardzo dobrze.
Pozbawiam życia kolejnego zawodnika. Ciekawe, ilu ich mam na koncie? Przestałam liczyć. Nawet nie zauważam huku armaty.
     Zbieram wszystkie noże i plecaki, wyrzucam to, co mi się nie przyda. Zostawiam butelkę wody i kawałek mięsa, bo wiem, że za kilka godzin już będę miała normalny posiłek. Tylko, zostaje problem z prawą ręką. Wiem, to takie błahe, ale to kłopot. Jestem praworęczna. Niestety. Uzupełniam pas nożami. Mam ich.. trzy. Tylko. Czemu tak mało? Musiałam gdzieś je pogubić. Trudno. Dam sobie radę. Tylko jeszcze poprawiam bandaż na prawej ręce, tak, żeby zasłaniał nową ranę. I tak nic nie czuję. Kapitol będzie chciał dać mi protezę, ale nie przyjmę jej. I będę się bronić. Nie chcę nowej ręki. Nic z tego.
     Odbiegam od tematu. Co, jeśli znowu zwariuję? Trybutka-wariatka? Co wtedy? Muszę wygrać. Wygram. Wygram. Wygram, wygram...
- Wygram! - krzyczę. Nie zdaję sobie z tego sprawy. Aż do tej chwili.
Nic się nie dzieje.
Cisza.
Oby tak zostało.
Proszę.
Nie, to się nie stanie.
Niby czemu?
Organizatorzy.
Aaa, no tak.
Wiesz, co?
Hmm?
Nawet lubię z tobą rozmawiać.
Ja też. Nie czuję się taka samotna.

Wiele razy się kłóciłam z drugą Des, ale... pierwszy raz się zgadzamy.

Uciekaj.
Nie! Czemu?
Uciekaj.
Co?
Teraz!!!

Nie słucham jej. Błąd. Czuję nóż na gardle.
- No witam, skarbeńku.
Chyba jasne, że to Erwin.

***

NIE MAM WENY. ;/
To jest napisane na chama. Przepraszam.
Od razu mówię, że postaram się przy pisaniu następnego rozdziału. Nie chcę, żeby to było takie okropne jak to, co właśnie przeczytaliście.
Niesprawdzone. Tak.
Przepraszam, że dodaję coś takiego, ale czuję, że lepiej bym nie napisała. Po prostu to wiem.
Finał igrzysk muszę jeszcze przemyśleć. Nic nie zdradzę. ;)
Postaram się w dwa tygodnie napisać następny rozdział, nic nie obiecuję.

Jak szablon? Wydaje mi się, że bardziej pasuje.

Dużo nauki, niestety, nie wyrabiam się.
A teraz jeszcze jeżdżę po lekarzach ;p nie, nic.

Pozdrawiam. ;)

[EDIT]
Zapraszam na mojego nowego bloga: http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/
Opowiadanie jest o Izie, jedenastolatce, która właśnie straciła rodziców. Reszty nie wyjawię ;p

17 września 2013

Rozdział XII

     Sean? Peter? Nie, nie, nie! Nie mogę się ruszyć, bo mnie zauważą. Siedź cicho, Des. Cicho... Chociaż serce mi bije jak szalone, oddycham powoli, wciągam powietrze i wypuszczam bezszelestnie. Lewą ręką podtrzymuję prawą, żeby nie narobiła hałasu. Teraz wszystko może mnie zabić. Ale oni mnie nie widzą. Całe szczęście. Dobrze, że pod wpływem halucynacji nie zrobiłam czegoś głupiego.

      Ludzie! hihihi! Patrzcie, to ludzie! Tylko że jeden ma ostre narzędzie na patyku a ten drugi ma z taką rączką! Coś dziwnego się ze mną dzieje. Nie mogę się zaśmiać. Czemu? Siedzę na drzewie. Chcę ruszyć nogą, ale nie mogę. Ehh... Ale teraz pewnie będzie coś śmiesznego! Ci chłopcy stoją, ale jeden nie widzi tego drugiego. Dziwacznie. Czemu nie mogę nic do nich powiedzieć...?

     Zamknij się! Lepiej. Peter podchodzi do Seana od tyłu, chcąc mu odciąć głowę maczetą. Jednak, nie udaje mu się, bo ten się uchyla i przejeżdża po nodze tamtego toporem. Jedynka odskakuje, więc ostrze tylko przecięło spodnie i lekko nacięło skórę. Atakuje Siódemkę, ale tylko udaje mu się zranić swoją bronią ramię tamtego. Sean szybko i zręcznie...

     CO SIĘ DZIEJE???!!! ONI... KTOŚ TU ZARAZ ZGINIE! POMOCY! KTOKOLWIEK! aaaa!!! Oni walczą! Trzymają te ostre narzędzia i tną się nimi, a ja nie mogę nic zrobić! Jakby coś przejęło nade mną kontrolę! Każdy krwawi z kilku miejsc, to straaszneee! CZEMU KAPITOL NA TO POZWALA?! CZEM...

     Nie podniecaj się, debilko. Kapitol jest nimi zachwycony. Ja też się cieszę, bo w najlepszym przypadku zginą oboje, a w najgorszym jeden z nich zabije drugiego i sobie pójdzie. Będę bliżej domu! Będziemy. Nie ważne. Są coraz bardziej wściekli na siebie, ale żaden nie wygrywa. W pewnym momen...

     Jakbym traciła przytomność w połowie zdania. Ktoś mną manipuluje, kiedy oni się zaraz zabiją! Ale ten, który wygrywa, z bronią na patyku jest przystojny. Brązowe włosy opadające na spocone czoło, ciut odsłonięta, umięśniona, klatka piersiowa... Ale on rzuca się z tym czymś ostrym na drugiego i...

     NO JUŻ NIE MOGĘ! Tracę kontrolę nad sobą. SOBĄ. Nie jest dobrze. Sean wygrywa, bo zaryzykował, rzucając toporem w Petera. Tamten krwawi z prawej ręki, wypuszcza maczetę i jęczy z bólu. Nie jest taki twardy jak by się wydawało. Chcę się zaśmiać, ale powstrzymuję nawet słaby uśmiech.

><**>

     Widzę, co się z nią dzieje na arenie. Jest taka podobna do swojej matki, jak dwie krople wody. Nienawidzę jej i kocham jednocześnie. Gdyby zginęła, znienawidziłbym ją, za to że się zgłosiła. Gdyby zginęła, kochałbym ją jeszcze bardziej. Gdyby wygrała, zrobiłbym wszystko, żeby nie pamiętała wydarzeń z areny. Gdyby wygrała i oszalała, ja oszalałbym z nią.
     A ona mnie nienawidzi. Myśli, że jest dla mnie tylko chodzącą reklamą. Dobrze to pokazała, kiedy się żegnaliśmy. Żałuję, że zareagowałem tak gwałtownie. Może... Nie, nie.
     Wysyłam pieniądze do mentorki, ale prezentów nie ma. Des ma tylu sponsorów... W tym mnie. Ale ona o tym nie wie, bo durna mentorka nie przysyła jej niczego. NICZEGO. Widzi, że ona szaleje, że nie czuje ręki. Ale kibicuje temu dupkowi, Erwinowi, który nie ma szans na wygraną. Jest ślepa, bo pragnie władzy. Nigdy jej nie dostanie z takim nastawieniem.
     Co się dzieje na arenie? Pokazują chłopaka z siódemki i jedynki, jak ze sobą walczą. I Des, która siedzi na drzewie. Obserwuje ich, czasami przytomnie, a czasami takim zamglonym wzrokiem.
Co się stało z moją córką?

><**>

     Już nie wiem, czy wytrzymam w swoim postanowieniu, żeby nic nie zrobić. Nie mogę odwrócić oczu, a chce mi się wymiotować. Mogę je zamknąć, ale wtedy widzowie wezmą mnie za słabą. Potrzebuję sponsorów. Umieram, a Taylor nie zamierza mi pomóc. To nie jest nielegalne? Trudno. Muszę to wygrać. Nawet, jeśli dwie minuty później umrę, mam to wygrać. Krzyk omal nie wydziera się z gardła, kiedy siekiera Seana wbija się w nogę Petera, a potem maczeta Jedynki przeszywa ramię Siódemki. Nie mają broni. Zawodowiec jest w gorszej sytuacji, bo jeśli wyjmie topór, umrze natychmiast. A jeśli ten drugi wyjmie ostrze z ramienia, może go zabić, ale sam później zginie. W sumie, dla mnie to...

AAA! KREWKREWKREWKREW!!! PEŁNO KRWI! WSZĘDZIE KREW!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAA! Pomocy...! Co się stało? Ten przystojniejszy ma nóż czy coś w ręce!!! nienienienie!!! Ten drugi umiera jeszcze szybciej!!! Co się dzieje? Nic nie rozumiem...

     Zaciskam usta, nie mogę pozwolić, żeby ta idiotka zaczęła mną sterować. Tymczasem Peter robi coś strasznie głupiego: z wysiłkiem wyciąga topór z nogi i rzuca w Seana, który lekko się odchyla jednak ostrze obciera mu łydkę. Jedynka umiera, a ja zeskakuję na ziemię. Mogę go dobić, myślę. Jest bezbronny. Prędzej czy później zginie.

     Otwieram oczy ze zdziwienia, bo... bo.. bo ten drugi zginął! Jak to możliwe?! Chwila, otwieram oczy? Mogę się ruszać! Wreszcie! Powoli podnoszę prawą rękę...

     Jak przez mgłę pamiętam, co robi ta idiotka, więc się dziwię. Ruszyła naszą ręką? Czy mi się tylko przewidziało? Nie ważne. Sean patrzy na mnie ze strachem w oczach, pewnie już widzi, że sięgam lewą ręką do noża. Stoję parę metrów od niego, już mam ostrze w dło...

Czemu trzymam to ostre w ręce?!
Nie teraz, proszę, nie teraz.
Przecież... zeszłam tu, żeby mu pomóc.
Szybko! Podchodzę kilka kroków, a on rzuca się na mnie.
AAA! co on robi?! mam dobre zamiary... to chyba przez tą broń.
Jest ranny, mam szansę, mogę rzucić, on się nie ruszy tak łatwo, szybko...
Odsuwa się. Co się z nim dzieje? Ciekawe... Chcę mu pomóc. W przeciwieństwie do Kapitolu...
Kręci mi się w głowie. Co się dzieje? Zapominam o Seanie, muszę się czegoś złapać...
Ciekawe, zaczynam...
Moja głowa...
Widzę, co się stało.
Pomocy...
Już wszystko wiem.
Jęczę, boli, kręci mi się w głowie.
Przepraszam, Des.
Ustaje.

Jestem sobą. Czuję, jakby coś ze mnie uleciało. Jakby druga połowa mnie w jednym momencie wyparowała. W lewej ręce mam nóż, odwracam się w kierunku Seana, ale... Seana nie ma. Uciekł. Trudno, tak czy inaczej zginie. Ciekawe, dlaczego ludzie tak odwlekają swoją śmierć?

W tym momencie, dzieje się coś, co jeszcze się nigdy na arenie nie stało.
Zaczyna lecieć piosenka, którą kocham i nienawidzę jednocześnie.

Wspomnienia pozostaną, 
chociaż upłynęłoby sporo czasu.
Nawet jeśli nienawidzę tego, 
nie mogę leczyć blizn, które w sobie noszę.

Czas stopniowo, stop, stop, stop, 
zatrzymując się tu
Wynoś się ponownie krok po kroku, krok
Nie ma powrotu, 
chociaż to zakończenie może być przyczyną łez.
[fragment tłumaczenia piosenki Not alone, Park Jung Min]

Organizatorzy puszczają to ze względu na mnie, na to jak się zachowywałam. Wariowałam. A ta piosenka mnie nie denerwuje, przeciwnie, dzięki niej rozumiem coraz więcej. Szalona część mnie, nagle znienawidziła Kapitol i dzięki temu znów stałyśmy się jednością. Wreszcie.

Chociaż to zakończenie może być przyczyną łez... 

Piosenka napisana wiele, wiele lat temu, dokładnie odzwierciedla Igrzyska.
I moje uczucia.

***

Kochani!
Tak się cieszę, że to wreszcie skończyłam! :D
Nie wyszło mi, tym razem na prawdę, ale jakoś nie czułam tego rozdziału. :/
(mam nadzieję, że nie ma za dużo błędów ;p )
Szkołę da się przeżyć, jutro idziemy do muzeum haha :D
A co u Was?

Pozdrawiam ;)
N. K. K.

PS. Zmieniłam szablon. Jak się podoba? Tak, wiem, jest beznadziejny, ale nie mam pomysłu na zamówiony, a ciągle szukam czegoś lepszego. Miałam jeden, idealny, ale coś się zepsuło i nic z tego nie wyszło. Wszystko mi się wali na głowę.

08 września 2013

Rozdział XI

     Gdzie góry? Gdzie skały? Gdzie moja jedyna kryjówka...? Nie, proszę, nie! Przecież tylko to trzymało zawodowców po tamtej stronie! Tylko to...
     Jestem głodna. Gdzie moja wiewiórka? Przecież ją piekłam, a potem... ta dziewczyna... i ja... a ona... łokieć!
     Odwijam bandaż. nic, absolutnie nic się nie stało. nie czuję ręki, a się nie zasklepiło. Przynajmniej nie boli. Postanawiam zająć się łydką, powoli smaruję zranione miejsce. Czyli Taylor wcale nie rusza to, że nie mam kawałka ciała? Ok. Dobra, ale powinnam mieć jakichś sponsorów, jestem tego pewna. A co teraz robi Charles? Nie, nie mogę o tym myśleć. Ani o tym, ani o niczym innym. O żadnych Charlesach, Kapitolach, Dystryktach, ojcach, matkach czy rodzeństwie... Klint i Kim... bliźniaki... ona zginęła wcześniej, a on później.
Wypadek, mówili, zatrucie pokarmowe, mówili.
Nieee, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie! Nie Klint, nie Kim, proszę, oni są tylko dziećmi! To tylko czterolatki! Nic nie rozumieją! Nie! Zabijcie mnie, nie ich! Proszę! One są małe, nie wiedzą co się dzieje, proszę... 
Ale nie. Nie, nie, nie.

Where I told you to run, so we'd both be free...

Nie ta piosenka! Proszę! Płaczę. Już nie jestem szalona. A przynajmniej tak mi się wydaje. Jestem głodna, mam sparaliżowaną rękę, a zostały mi cztery ostatnie krakersy... Ciekawe, jak się teraz bawią ludzie w Kapitolu? Kto jest na ekranach? Pewnie ja, no chyba że ktoś się tam zabija. Śmieję się. Ironia losu. Wylądowałam gdzieś, gdzie każdy może mnie zabić, a umrę z głodu. Albo to nie przypadek. W końcu to Głodowe Igrzyska, nie? Już nie wiem. Pogubiłam się. To po prostu gra... Po "śmierci" człowiek wraca do domu, do rodziny... ale ja nie mam domu. To nie moja bajka, nic dla nikogo nie znaczę. No chyba że dla Charlesa, jeśli nie żartuje. Ale nie jesteśmy razem. Obiecałam mu, że przeżyję. Jednak on może mieć tyle dziewczyn ile chce. Zrobię to. Błagam, nie! Nie mogę znowu wariować. On mnie nie kocha. nigdy nie kochał. I nie będzie. Na litość boską, Des! Opanuj się! Fantazjujesz o Charlesie, kiedy każdy może cię zabić! Ciekawe, nie? AAAAAAA!!!

Where the dead man called out for his love to flee...

Nie dam rady, zginę.
Przeżyjesz, nie martw się.
Wcale nie!
Tak!
Nie!
Tak!
Nie!
Takie kłócenie się nie ma sensu, Des.
Znamy się?
Tak, jestem tobą.
Aaaa. Chwila, co?
No jestem tą częścią która nie zwariowała.
Ja nie jestem szalona!
Jesteś.
Nie!
Tak!
Dobra, stop. Nie możemy się kłócić.
To co robimy?
Nie mam pojęcia, a ty?
Może... Nie, to zły pomysł.
Masz rację. Pierwszy raz. Można spróbować...
Nie, zwariowałaś? Zabiliby mnie! znaczy, nas...
Jesteśmy jednością?
Hmm, szalona i normalna w jednym ciele, to chyba znaczy że jesteśmy jednością...
Nie filozuj! Nie ważne. Musimy coś wymyślić...
Ok. A wiesz, że bardzo prawdopodobne, że jesteśmy na wizji?
Serio?
No tak. Uśmiechnij się do widzów.
Czemu ja?
Bo ty sterujesz ciałem. To chyba logiczne?
Ale...
Żadnego ale!

Strange things did happen here...

Co to było? Czuję się dziwnie. Mam pustkę w żołądku, muszę wstać. Podpieram się lewą ręką i po jakiejś minucie jestem na nogach. Może... może mogę wejść na drzewo? Trudno będzie bez użycia jednej ręki, ale dam radę... chyba. No cóż, tam będę bezpieczniejsza. Powoli łapię za gałąź. Opieram prawą nogę równolegle do mojej dłoni i podciągam się. Stękam, jest ciężko. Bardzo. Z wielkim wysiłkiem siadam na najniższej gałęzi. Pusty brzuch, brak czucia w ręce i pragnienie to nie jest dobre połączenie, nawet jeśli nie musisz wspinać się na drzewo. Mam jeszcze troszkę wody, ale muszę ją zachować na później. Zmuszam się do uniesienia dolnej kończyny i zarzucenia na gałąź. Ostrożnie staję ciut wyżej. Już jestem cała mokra od potu, ale muszę się dostać wyżej. Robię pełno hałasu, ale gdyby ktoś był w okolicy, już dawno by mnie zabił. Kolejne kilka minut zajmuje mi dostanie się na następne rozgałęzienie. Siadam, już nie dam rady iść dalej. Od dzisiaj do momentu, kiedy umrę, będę mieszkać tutaj.

No stranger would it be...

     Nie, stop. muszę przeżyć. Widzę ptaka, już nawet nie zadaję sobie trudu, żeby go rozpoznać. Biorę nóż, jeden z pięciu, do lewej ręki i bez zastanowieniu rzucam. Dobrze, że trenowałam też lewą ręką. Nie trafiam perfekcyjnie, ale mój przyszły posiłek jest przytwierdzony do sąsiedniego drzewa. Nie żyje. Pod wpływem emocji przemieszczam się na to drzewo, co zajmuje mi jakieś pół godziny. Szybko patroszę zwierzę i obdzieram je z piór, po czym jem surowe mięso. Nie jest dobre, ale przynajmniej mam coś w ustach. Po jakichś piętnastu minutach, kładę się na rozgałęzieniu i zasypiam.

><**>

- Powinnaś jej pomóc. - mówię.
- Nie. - odpowiada.
- Czemu? - pytam. - To twoja trybutka, opiekuj się nią.
- Bo nie, Smartbright! - warczy. - To, że umiera, nic mnie nie obchodzi!
- Słuchaj. Ja wiem, że...
- Nic nie wiesz, nic! - krzyczy. Odwraca się do mnie ze łzami w oczach. - Nie będę ci się użalać, nie mam zamiaru płakać. - Ociera te kilka samotnych łez. - Jeśli ta mała smarkula powiedziała, że sobie poradzi, to niech sobie radzi, ja nie mam zamiaru jej pomóc. Nie wiesz, czemu, nie masz pojęcia! To jest sprawa pomiędzy nią i naszym dystryktem!
Panuje niezręczna cisza, a ja nie chcę jej przerywać.
- Wyjdź! - wrzeszczy nagle.
Nie chcę się z nią kłócić, więc znajduję się w windzie i wciskam przycisk z numerem "6". Wiem, czemu ona nie chce wysłać Des prezentu od sponsorów. Dziewczyna ma na pieńku z całą dwójką, bo jest bogata. a co do dystryktów... Już wyjeżdżam, dawno powinienem, ale organizatorzy chcieli się dowiedzieć, jaki był Titus podczas pobytu tutaj. "Był" to odpowiednie słowo. Już go nie ma, przez niego Des oszalała. A Taylor nie chce jej wysłać rzeczy potrzebnych do przeżycia. Ja nic już nie mogę zrobić. Nic. Tylko cichutko biorę morfalinę i rysuję. To mnie uspokaja i pozwala zapomnieć.

><**>

Jedynym, co widzę, jest Snow. Snow wszędzie. Zmienia mu się kolor włosów, raz jest różowy, potem płynnie przechodzi w niebieski, fioletowy, czerwony, pomarańczowy... I nie ma go. Są tylko te oczy. Oczy. Oczy. Oczy Georga Chambersa, organizatora igrzysk. Potem pojawia się jego twarz, nos, usta i sylwetka. A potem zamienia się w Snowa. Pojawia się dookoła niego las, drzewa. Stoi teraz w swojej różowej spódniczce baletnicy i obraca się dookoła. Ma zielone, cieniutkie rajstopki. W ręku trzyma maczetę. A na ramieniu ma opatrunek. Już chcę się zaśmiać, ale widzę coś jeszcze. Prezydent patrzy z nienawiścią na mojego ojca, ubranego od góry do dołu w różowy strój króliczka. Włosy ma niebieskie, trzyma topór.
Chcę wybuchnąć śmiechem, ale dzieje się coś strasznego.
Zamienia się w tego chłopaka z siódemki, Seana.
A Snow staje się Peterem.

***

Witam was :)
No cóż, rozdział miał być wczoraj, ale coś mi nie wyszło.
Ogólnie jestem w klasie dwujęzycznej i mam kilka godzin więcej + wracam do domu zwykle koło 18, więc nie mam czasu. Mogłabym tak tłumaczyć i tłumaczyć ale nie o to chodzi.
Chcę Wam tylko powiedzieć, że miałam okropnego doła, straszny humor i tylko dzięki Wam się trzymałam przez jakiś czas. Wystarczyło wejść i zobaczyć +700 wyświetleń i 9-ciu obserwatorów i już uśmiech kwitł na twarzy. A jak przeczytałam jeszcze raz komentarze to już nie było śladu po tym moim dąsaniu się.
Serio, dziękuję Wam wszystkim :D

Jeszcze tylko dopowiem, że jakbym Wam coś obiecywała, to mi nie wierzcie. Nigdy. Dobra? Słaba jestem w dotrzymywaniu obietnic. ;)

Nie mam pojęcia, kiedy będzie następny rozdział, mam nadzieję, że niedługo, ale co będzie to się zobaczy :D

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję :D

N. K. K.

02 września 2013

Rozdział X

     Przecieram oczy dłonią. Pamiętam wszystko jak przez sen. Titusa, Milenę, mamę, wszystkie moje myśli... co się ze mną działo? Nie ważne. Wiem tylko, że jestem głodna. Spragniona. I lekko krwawię z  lewej łydki. Wyciągam maść i wcieram malutką ilość w miejsca, gdzie poraniły mnie patyki. Zamykam oczy i próbuję się uspokoić. Czym jestem? Kim jestem? Dziewczynką, która oszalała i ma halucynacje, czy trybutką, która chce wygrać Głodowe Igrzyska? Jednym czy drugim? Czy już całkiem straciłam zmysły?
     Nie, skoro wiem, gdzie jestem, mogę uznać, że normalnieję. Ile godzin spałam? Ile dni już jestem na arenie? Straszne... straszne rzeczy.

Strange things did happend here...*

Nie, nie ta piosenka! Proszę... To właśnie to śpiewała moja mama, kiedy Klint umierał. A później, gdy Angel zniknęła, znowu przez całe dnie słyszałam tylko te słowa. Znowu. I znowu. bez przerwy były w mojej głowie. Przypominały mi o Kapitolu. O przemocy. O tym, że ta piosenka, nieoficjalnie, jest symbolem sprzeciwu przeciwko stolicy w każdym dystrykcie. Po tym, jak zabito moją matkę, spróbowałam ją zaśpiewać. Głos mi się łamał, fałszowałam, płakałam. Ale robiłam to dla niej.

If we met up at midnight in the hanging tree...

Dość! Wstaję, rozglądam się dookoła. Muszę wrócić nad jezioro. wyciągam jeden nóż, zakładam plecak (jakim cudem go nie zgubiłam?) i wędruję w przeciwną stronę. Jak to możliwe, że przebiegłam aż tyle? Nie powinnam była tego robić, organizatorzy mogą chcieć, żebym wróciła. Ale nie tylko ja jestem na arenie, prawda? Może być jeszcze jakieś sześć osób oprócz mnie. Rozmyślam tak i rozmyślam, więc nawet nie zauważam jak dochodzę do jeziora. Szybko i łapczywie piję wodę, przemywam się trochę i sprawdzam plecak. Krakersy! Mam krakersy Mileny! Milena... Biedna, głupia dziewczyna. Nie myśl o niej, nie myśl o niej, nie myśl o niej...

Are you, are you coming to the tree...

Powoli siadam i jem, też wolno dwa cieniutkie ciasteczka. Później, z plecakiem, idę zapolować. Wcześniej byłam taka głodna, że zjadłam całą wiewiórkę. Jest! Kaczka. Zanim zwierzę się orientuje, ma nóż w głowie. Rozpalam mały ogień i zaczynam opiekać ptaka. Później ustawiam patyk tak, żebym nie musiała go trzymać i opieram się o drzewo. Słyszę szelest z prawej strony. Szybko wstaję i wyciągam nóż.
- Pokaż się - syczę. - Prędzej czy później zginiesz.
Trzask łamanej gałązki uświadamia mi, że ta osoba jest tuż koło mnie. Nie daję po sobie poznać, że cokolwiek usłyszałam.
I wtedy topór przelatuje mi koło głowy. Tak na prawdę trafiłby mnie, gdybym się nie odsunęła. Odwracam się i widzę dziewczynę z czwórki. Ma brązowe włosy, jest niższa i drobniejsza ode mnie.
- O, a gdzie reszta waszej bandy? - pytam.
- Nie twoja sprawa. - mruży oczy. Zauważam, że ma przy sobie tylko finkę. - Córeczka burmistrza w lesie. Kto by pomyślał. - śmieje się.
- Wiesz, nie jestem jego córką. I nigdy nie będę.
- Taaak? A to dlaczego?
Przez cały ten czas patrzymy na siebie podejrzliwie.
- Bo to przez niego moja mama zginęła. - na prawdę tak uważam. Jestem pewna, że ogląda nas teraz całe Panem. Uśmiecham się. - Ale po co ci to mówię? I tak zaraz będziesz martwa.
Rzuca się na mnie z finką. Dalej z uśmiechem na ustach, jednym ruchem blokuję jej atak, po czym dźgam ją w ramię. Uchyla się, ale moje ostrze przejechało po jej ręce. Dziewczyna z furią próbuje zranić mój brzuch, ale odskakuję. Uśmiecham się drwiąco.
- Nie udaje się?
Chwila, gdzie ona jest? Odwracam się.
- Co kombinujesz? - pytam.
Robi coś, czego się nie spodziewam. Niewprawnym ruchem rzuca swoją jedyną broń i ucieka. Jestem tak zaskoczona, że nóż wbija mi się w lewą łydkę, tam, gdzie wcześniej poraniły mnie patyki. Orientuję się, co dziewczyna chce zrobić, ale jest już za późno. Trzyma w ręce topór i biegnie z nim do mnie. Jeden ruch i po mnie. Do lewej ręki biorę jeszcze jedno ostrze, żeby się bronić. Rzuca we mnie toporem. Uciekam, ale broń obciera mi prawą rękę. Syczę z bólu i wypuszczam jedno ostrze, a wtedy dziewczyna rzuca się na mnie. Powala mnie na ziemię. Wyciąga z mojego pasa nóż i próbuje mi zadać śmiertelną ranę. Przy tym zapomina o tym, że mam takie coś jak nogi. Szybko kopię ją w plecy. Wykorzystuję jej zaskoczenie i tym razem to ja jestem nad nią. Robię jednak coś nie tak i po chwili szamoczemy się po ziemi. Moje ostrze już lata tam i z powrotem, próbując zrobić cokolwiek, żebym wygrała. Po chwili dziewczyna wytrąca mi broń z dłoni i zostaję z niczym. A więc to tak zginę. Nie! Nie, JA to wygram. Nie ona. Nie Erwin. Dziewczyna siada na mnie, unieruchamia tym razem i nogi, i ręce. Ale nie zamyka mi ust.
- I co teraz zrobisz? - pyta. Zamierza pastwić się nade mną, torturować mnie, ale nie jest taka szalona, żeby mnie zjeść. Wybucha śmiechem. - Zabijesz mnie? Oj, nie. To ty umrzesz, kochana.
Zaczyna, znów nieudolnie, kłuć mnie nożem w nos. Może byłoby to śmieszne, ale tu chodziło o moje życie. Trzyma rękę tak, jakby kroiła pomidory. Robię coś banalnego, na co każde dziecko by wpadło: gryzę ją w palec. Broń spada koło mojej głowy, więc natychmiast przesuwam ją tak, żeby dziewczyna nie miała żadnego ostrza. Siedzi na pasie. Powoli, bez namysłu, podnosi prawą nogę. Z jednej strony jestem wolna. Uderzam ją pięścią w twarz. Jest zdezorientowana, więc wciskam jej łokieć w brzuch. Upada, a ja szybko ją unieszkodliwiam. Wpadłam po uszy. Nie mam jak wyciągnąć noża. Dziewczyna się śmieje. Zmieniam swoje ułożenie, tak, że mam wolną lewą rękę. Wyciągam ostatni nóż, jaki mi został.
- Skończmy to szybko. - odzywam się i podrzynam jej gardło. Słychać wystrzał armaty.
     Kładę się obok trupa. Właśnie zabiłam kolejnego człowieka. Patrzę na swoje obrażenia. Głęboka rana na łydce, zadraśnięcie na brzuchu, kilka zadrapań na prawej ręce... Chwila, ta dziewczyna odcięła mi kawałek łokcia! Wcześniej, toporem. Odwracam się i wymiotuję na ciało. Oj, chyba nie powinnam tego robić. Trudno. Oprócz tego, czuję nieznośne pieczenie na nosie i prawym policzku. Jak najszybciej biegnę do apteczki, ale tym razem adrenalina nie działa, więc czuję się jak poduszeczka na igły. A nawet, jak poduszeczka na noże. Drżącą lewą ręką wyciągam zbawienne pudełeczko z maścią. Odkręcam je, a wtedy mój w połowie istniejący łokieć eksploduje takim bólem, że prawie mdleję. Ręka jeszcze bardziej mi się trzęsie, kiedy wcieram krem w mięśnie, myślę, że zaraz wybuchnę, okropny, okropny, okropny ból. Wyciągam zabarwiony na różowo bandaż i owijam go wokół rany, z której nadal tryska krew. Zajmuję się łydką, maści zostało mi niedużo. Muszę ją oszczędzać. Opieram głowę na plecaku i zamykam oczy. Jeden trybut bliżej domu.

*oczywiście moja kochana piosenka The Hanging Tree, którą musiałam tu wcisnąć <3

><**>

- Widzimy jak nasza wspaniała Des właśnie pokonała Ariel! - mówię. Praca w telewizji jest prosta. Wystarczy mieć doświadczenie, jakie już mam i załapać kontakt z widzami. - Uuu, coś nie tak z jej ręką. Czy to... Czyżby tamta dziewczyna odcięła jej fragment ciała? Nie za dobrze. Ale nie tylko Des jest na arenie! Zróbmy zbliżenie na Erwina, chłopaka z jej dystryktu. Claudiuszu, rzuć okiem, czy on krwawi?
- Tak, Caesarze, wydaje mi się, że z nim też nie jest najlepiej. - odpowiada mój partner. Chłopak wygląda jakby był podziurawiony widelcem na jednej ręce. Jest też cały zielony.
- Musimy się cofnąć o kilka minut. Otóż, Erwin zjadł truskawkę, całą czerwoną, dużą, piękną... Ale halucynogenną. Z paniki, uuu... - wykrzywiam się. - wbił sobie kilkanaście razy końcówkę maczety w rękę. A potem zrobił się niebieski. Te truskawki zostały specjalnie zrobione właśnie na te igrzyska! Nie znamy nazwy...
- Hawki. Możemy je nazwać Hawki, czyli halucynogenne truskawki - śmieje się Claudius.
- Zgadzam się. Ale... słuchaj, czy trybuci powinni się bać tego chłopca z siódemki?
- Myślę, że on może być niebezpieczny. Moim zdaniem, jest nieprzewidywalny. Zdobył topór i plecak, a na sumieniu ma tylko dwie osoby. Ciekawe, czemu tylko tyle?
- Moim zdaniem on się boi. - mówię. "Jak każdy trybut." - to chcę powiedzieć, ale tylko się śmieję.

><**>

     Chwila, co się działo? Hihihi! Przypominam sobie, bawiłam się z taką dziewczynką, a potem... O nie! co ja zrobiłam... Mamo, mamuś! Gdzie jesteś? Znowu mnie zostawiłaś? Co to jest? Mięsko! Jestem głodna. Gryzę i się zastanawiam. Jak to, zabiłam człowieka? To niemożliwe. Nie ma nigdzie ciała. Ani jednego. Nie ma mamy... Chlip! Nie ma jej tutaj! Zostawiła mnie! Gdzie sobie poszła? Co się stało z moją ręką? Próbuję nią ruszyć, ale nie mogę. Boli. Wtedy pojawia się ona. Mamusia. Pokazuje na plecak. Patrzę, co tam takiego jest? Kilka krakersów, śpiwór, butelka z wodą i czerwone pudełko oznaczone białym "+". Chyba chodzi jej o to ostatnie, bo krzyżuje palce właśnie w taki plus. Kiwa głową na moją rękę i znika. Mamooo! hihihi! Słyszę ptaszka! Śpiewa, ćwir ćwir! Mamuś, wróć do mnie, proszę, nie wytrzymam tutaj sama! Tutaj jest smutno... Chlip! A pamiętasz tą piosenkę?

Are you, are you coming to the tree,
Where they strung up a man they say murdered three.
Strange things...

Co się ze mną dzieje, czemu ja to nucę? Mój łokieć... Odwijam bandaż. Jest ciut lepiej. Już nie krwawię, ale rana wcale się nie zasklepiła. A przez nią mam sparaliżowaną całą rękę. Smaruję ją maścią. Znowu. Nie pomaga, już nawet nic nie czuję. Robię sobie temblak z bandażu i rozglądam się.
Zauważam tylko jedno.
Skały zniknęły.

***

I jak tam, po rozpoczęciu?
Wszystkie mówiłyście że nie ma się czego bać w nowej szkole i...

miałyście rację, dziękuję :D

31 sierpnia 2013

Rozdział IX

     Zaczynam rozumieć Charlesa. Zwycięzcy nie mają łatwego życia. Wystarczy tylko, że widzieli tyle zła na arenie. Kanibala. Psychopatę. Który odgryza palca twojej sojuszniczce.
Nie nie nie nie nie nie nie! Zasłaniam oczy dłońmi. dłońmi mordercy. Nie chcę już widzieć niczego więcej. Raz, dwa, trzy, wariujesz ty! Śmieję się nerwowo. Chwila, kto to? Mama? Chcę zapamiętać wszystkie szczegóły. Ta kobieta po której odziedziczyłam brązowe oczy i włosy, i praktycznie wszystko, stoi przede mną. Ubrana w kwiecistą, zwiewną sukienkę i sandałki. Wystarczy wyciągnąć rękę, mogę jej dotknąć... Mamo, już do ciebie idę! Już prawie, już zaraz poczuję rytm jej serca...
BUM!
Odskakuję do tyłu. Co to było? Chwila, zapominam gdzie jestem. To arena. Głodowe Igrzyska. A właśnie zginął kolejny człowiek.
     Ja nie chcę, ja nie chcę, ja już nie chcę. Zaciskam oczy. Co się ze mną stało? Płaczę. Płaczę, bo ten świat jest nienormalny i psychiczny. Bo dzieci w wieku sześciu lat tracą rodziców, rodzeństwo, bo szaleją na arenie, a potem już nigdy nie są normalne. Witamy w Panem! Tutaj możesz zginąć zanim mrugniesz! Śmieję się, rechoczę. To jest takie głupie. Ja jestem głupia. I arena. I ojciec. I... mamo, gdzie jesteś? Stałaś tu przed chwilą, przyjdziesz do mnie? Proszę, pomóż mi przez to przejść... - pochlipuję. Pojawia się! Jesteś! Tutaj, przede mną! Przyszłaś! Mamo, już lecę!
     Co się dzieje? Czemu nie odpowiada na takie powitanie? Stoi sobie w tym lesie i co? Robi krok. Krok do tyłu. Nie uciekaj, już biegnę! Przedzieram się za nią, aż docieramy do jeziora. Mamo...? Mamusiu...? Gdzie jesteś? Boję się... Chodź do mnie... proszę.

><**>

Jest już tydzień na arenie. Co ona robi? Raz płacze, a raz się śmieje, raz patrzy na wszystko przytomnie, a już później zaciska oczy. Majaczy coś, coś o swojej mamie. Szybko przebiega przez las, znajduje źródło wody, a potem odwraca się na wszystkie strony, jakby czegoś szukała. Siada i płacze, płacze, a potem rechocze. Chwilę później jakby uświadamia sobie gdzie jest i nabiera wody do butelki, a później śpiewa coś. Bierze nóż i zabija królika, tylko po to, żeby zaraz przestraszyć się krwi i obwiniać o zabójstwo. Co się z nią dzieje? Załamała się po śmierci małej? Czy... Już wiem. Przecież. Widziała jak ją torturował, ten chłopak z mojego dystryktu. To przez to. Straciła zmysły. Nie, nie chcę tego. Chowam twarz w dłoniach. Dobrze, że zabili tego psychola. Zostało sześć osób na arenie. Chłopak z jedynki, dwójki i siódemki, para z czwórki, i ona. Zbliżenie na zawodowców. Rozdzielają się. Jedna z nich idzie w jej stronę, ale ma jeszcze kilkanaście kilometrów. Wygraj, wygraj, wygraj...

><**>

Mamo? Mamo, jesteś tam? Hej-hooo! Mamuś, mamusiu, potrzebuję cię!
Ej, dobra, to jest dziwne. Idę coś zjeść. Gdzie ja wyrzuciłam tego królika...
Króliczek! Kicu-kicu! kic, kic, kicu, kicu! hop hop hop! Króliczeeek!
Spokojnie, przecież jeszcze nie tracę zmysłów, prawda? To jest głupie...
Hej, czy na siedząco można tańczyć? Tańcu - tańcu, hop i obrót!
Skup się! Woda, umyj się, umyj się, idź do wody, umyj się, musisz się umyć.
OOO! WODA! hihihi! można się popluskać, woda jest mokra i czysta!
Teraz ręce, nogi... Bardzo dobrze. Idź do plecaka, zwiąż włosy i zjedz coś.
III!!! Mam chlebek!!! Jupi- jupi! ugryź. przeżuj. połknij. ugryź. przeżuj.
połknij. ugryź. przeżuj. połknij. mniam, mniam, a da się połykać z otwartymi
ustami? Aaaaaeeaeegh, chyba nie. Dobrze. Weź nóż, tam jest wiewiórka,
ruuuda wiewiórka!!! śliczna! rzuć w nią. Wyceluj i... brawo!
Co się stało?! zwierzątko! Nie żyje... Podejdź do niej, teraz ją wypatrosz.
OFUJOFUJOFUJ! o matko, co to? taak, dobrze, teraz rozpal małe ognisko.
MARTWE ZWIERZE MARTWE ZWIERZE! drewno, tak, jeszcze kilka
patyków, dasz sobie radę... Brawo! AAAA! Ogień! matko! Właśnie, gdzie mama?
Teraz upiecz wiewiórkę... Poszła sobie, ona mnie nie kocha... chlip!
Taak, bardzo dobrze, moja własna matka, okręć go i, mnie nie kocha!
Jeszcze tylko kilka, hihihi, przecież moja... minut, obiecuję, że, matka, hihihi
szybko to... hihihihihi!
- ZAMKNIJ SIĘ! - wrzeszczę. Chwila, co ja zrobiłam? Teraz każdy trybut...
TRY- BUT hahaha! śmieszne słowo, TRRRRY-BUUT! hahahiahiahihi!
Chowam twarz w dłoniach. Co się ze mną dzieje? Chwila, wiewiórka!
hihihi! ptaszek! ćwir, ćwir! Patrzy się na mnie oczami... OCZY! jejku, nie...
Mogę już ją zjeść. Powoli, jakby z namaszczeniem gryzę tłuste mięso...
Oczy... Ta biedna dziewczynka ich nie miała po kilku minutach... chlip! to straszne...
Nie zdawałam sobie sprawy z tego jaka jestem głodna. Tłuszcz spływa mi po brodzie...
Tu są drzewa! i ptaki! I jeziorko! I wiewiórki! I króliczki! I kwiatki!
Właśnie. Drzewa? Jezioro? Skąd? Jestem w... lesie. Dużym, iglastym lesie...
Hihihi sosny i świerki hihihi! Lalalalas! hihihi! Ćwir, ćwir! Hihihi!
Jak się tu dostałam? A, dzięki temu że zwariowałam. Mama. Pamiętam.
Mamuś. Mamusia... Kocham cię! Hihihi! Piękną miałaś sukienkę, mamo!
Zaciskam oczy, wplatam ręce we włosy. Świruję, serio. Jestem wariatką? Zapomnieć, zapomnieć, uniknąć wspomnień, to wszystko czego chcę. To tak dużo?
Heej- hoo! Jestem teraz znana w całym Kapitolu! Hej- ho! Hihihi! O, mama, co ty tu robisz? Idę, już idę! Biegnę przez laaas, przez laaaas, biegnę!
- Kim jesteś? - pytam, a potem pochlipuję. - Moja mama nie żyje.
- Wytworem twojej wyobraźni, słońce. - odpowiada zjawa i biegnie dalej.
- Chwila, co? - zatrzymuję się.
- Chodzi o to, że... - zastanawia się jakiego słowa użyć. - lekko oszalałaś. Po prostu jestem tą częścią twojego umysłu, która się przed tym obroniła i chce przetrwać.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, mamo...
Ucieka. Co się z nią dzieje? Pamiętam, że zawsze do mnie przychodziła, a teraz sobie idzie? Dziwne, ale biegnę za nią. Plączą mi się nogi, już nie pamiętam jak się oddycha, potykam się o patyki i upadam. I już nie czuję nic. Nic, bo wiem, że nie uda mi się wygrać. Przegram, skończę tu na własne życzenie. Bo zgłosiłam się na śmierć. Bo jestem tu po to, żeby zginąć. Nie ważne jak. Pisana jest mi śmierć i nie mogę się oszukiwać. Wszyscy zginiemy, więc nie ma różnicy czy dzisiaj, w walce, czy jutro, ze starości. Po prostu to wiem. Zamykam oczy.

***

- Sto lat, Des! - wydzierają się osoby stojące przed moim łóżkiem. - I niech los zawsze ci sprzyja! 
Przyglądam się im bardziej. Widzę... nie, nie, nie... Mama, Ojciec, Charles i siostra, siostra wszędzie. Jeśli ona jest, mój brat też powinien. A go nie ma. I nie będzie. 
Siadam na podłodze i zaczynam pochlipywać. Patrzę na wszystko zza zasłony łez. Oni wszyscy wydają się być bardzo dziwni, jakby podkolorowani. Przychodzi brat, mój kochany, młodszy braciszek, biegnę do niego, żeby go przytulić, ale nie przybliżam się, tylko oddalam od Klinta. A on rośnie. Rośnie, ma już może ze cztery metry jak nie więcej. Z trudem rozpoznaję jego twarz. Ale to już nie jest twarz tego słodkiego chłopczyka, tylko twarz Titusa. Pochyla się nade mną i czuję ból, jakiego nie da się opisać słowami. To jest niemożliwe. Już nie mam czym płakać, on pożera mnie żywcem, a wtedy pochyla się nade mną matka i podrzyna mi gardło. Ostatnim, co widzę jest twarz Mileny.

***

No więc przepraszam że dzisiaj tak późno, ale łaziłam sobie ze znajomymi po rynku i zabłądziłam i dopiero przed chwilą wróciłam do domu :D
Tak, Mira, jak widać po tym rozdziale, Des wariuje XD planowałam to od jakiegoś czasu. :D
Za szybko rozwijam akcję, to akurat wiem... tym postem chcę ją trochę zwolnić, może mi się uda ;)
Pozdrawiam i dziękuję za ponad 500 wyświetleń :D

Obserwatorzy