24 sierpnia 2014

ROCZNICA :)

Hej, cześć i w ogóle. :DDwa dni temu minął rok.
I hmm...
Nawet nie mam, co z tym zrobić, brak weny i ogólnie wszystkiego... :o
Ale coś dodam niedługo (kolejna nowa rzecz) i rozdział też obiecuję...
I hmmm....
Po prostu uznałam, że chyba powinnam się odezwać.
Przeczytam wszystko niedługo, nie obiecuję, że będę komentować. :/
Post na rocznicę dodam w ciągu... 30 dni? :o
Nie wiem, dajcie czas... XD

22 czerwca 2014

Rozdział XXIII

Taylor nie widzi mnie, kiedy otwiera drzwi, więc odchrząkuję. Odwraca się powoli.
- Witaj, Decimo. Przepraszam, Lyme. Lyme, tak?
- Tak.
- Co tutaj robisz?
- Przyszłam, żeby dowiedzieć się, o co ci chodzi.
- Mów dalej.
Nie odzywam się ani słowem. Pokazuję kartkę, a moja była mentorka wyraźnie spina się na jej widok.
- Co to jest? - pyta.
- Ty mi powiedz.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
Szybko znika w czeluści kremowego korytarza, a ja mimowolnie wzdycham, bynajmniej nie z zachwytu. Jestem poirytowana. Po raz kolejny coś idzie nie po mojej myśli, kiedy już mam wrażenie, że wiem dokładnie, co się stanie. Odwracam się i kieruję w stronę mojego domu. I wpadam na kogoś.
- Przepraszam, naprawdę, nie chciałam... - mruczę pod nosem. Proszę, kolejny raz pokazuję, jaką zorganizowaną i całkowicie ogarniętą osobą jestem.
- Nie szkodzi. - To ktoś znajomy, jestem tego pewna. Tak w sumie to nawet gdzieś w zakamarkach pamięci wiem, kto to jest. Nie chce mi się ich przeszukiwać.
Patrząc pod nogi udaję się pod numer 23 w Wiosce Zwycięzców. Wiem, a dokładniej: słyszę i czuję na sobie uważny wzrok osoby, która idzie kilka metrów za mną. Nie chcę się odwrócić. Po co? Kolejne śmiechy? Bez sensu. Wolę nie wiedzieć, kto tam jest.
Ale wiem. Więc kiedy dochodzę do drzwi i wyciągam klucze, mówię:
- Cześć, Mercred.
I dopiero wtedy podnoszę na niego wzrok. Nie dziwi go to, że wiem, że to on. Mnie to również nie dziwi, tak samo jak jego wygląd: zawsze taki sam. Blond włosy, oczy koloru... no właśnie, tu się zawsze zacinam, kiedy o nim myślę (co oczywiście nie zdarza się często). Jego tęczówki nie mają koloru, który można opisać. To trzeba po prostu zobaczyć, żeby wiedzieć, o co chodzi. Osobiście uważam, że są jednocześnie granatowe i szare, ale podobno w jego dowodzie widnieje, że są piwne.
- Merc – poprawia mnie. To chyba jest odruch, bo dodaje: - Nieważne. Co u ciebie?
- Nic nowego. – Przybieram maskę. Jeśli do tej chwili się uśmiechałam, to teraz na pewno mam grobową minę.
- Co ty taka nerwowa? - Zaśmiał się. „Nerwowo”.
- Zabronisz mi? - warczę.
- Hej, hej, spokojnie. – Podnosi ręce. - Nic nie zrobiłem.
- Nie chce mi się owijać w bawełnę, więc po prostu spytam. Co robisz w Wiosce Zwycięzców? Nie twój rejon.
- Podejrzewam, że to, co tutaj robię to nie twoja sprawa.
- Super. W takim razie do zobaczenia.
Szybko wchodzę do domu i z pośpiechem zamykam drzwi. Po chwili przekonuję się, że lepiej nie zostawiać włączonego telewizora, kiedy się wychodzi z domu.
- I oto Karin River z dystryktu drugiego.
- Tak, tak... widzę ją, Caesarze, wszyscy widzimy.
Ja też ją mogę zauważyć. Nic dziwnego, jej twarz w tym momencie jest na całym ekranie. Oczywiście, nie wie, że ją nagrywają. To znaczy... wie, ale nie wie, skąd.
Biegnie pomiędzy drzewami, które wydają się takie podobne do tych, między którymi ja walczyłam i które dawały mi schronienie. W tym roku trybuci walczyli na małej arenie, dookoła której była rzeka, ją otaczały drzewa. Symetryczna, kwadratowa planszówka dla organizatorów.
Coś we mnie pęka na jej widok. Uświadamiam sobie, że tak naprawdę, kiedy zgłosiła się na Igrzyska, odcięłam się od niej. Nie chciałam, żebym znowu została porzucona. Odgrodziłam się od niej, zatrzasnęłam drzwi. Ale teraz, ta twarz na jej ekranie je otwiera. Nie muszę już udawać niczego. Karin nie żyje. Karin nie żyje. Karin nie żyje.

- Wyjaśnij mi coś. - Mój wzrok wędruje na mojego towarzysza. Siedzimy na ławce przed Pałacem Sprawiedliwości.
- Tak, Milady?
- Skoro widziałeś, że Taylor podkłada... co to tam było, pod mój dom, to raczej znałeś jej zamiary.
Merc przytakuje.
- W takim razie, dlaczego jej nie powstrzymałeś? - Widać, że jest zmieszany. - Nieważne, nie przejmuj się tym.
- Słuchaj, chodziło tylko o to, żeby... - przełyka ślinę. - żebyś zobaczyła, jak działamy.
- ...my?
- Przyjdź tutaj. - Podaje mi jakąś kartkę. - Potrzebujemy cię. Nikomu nie mów, co robisz.
Straciłam chwilową kontrolę nad spotkaniem. A Mercred odchodzi, nikogo nie witając, na nikogo nie patrząc, nikogo nie żegnając.

- Merc? Mercred? - wołam, pukając po raz kolejny do drzwi. Nigdzie nie widać jego blond czupryny, granatowych (szarych/piwnych) oczu. Sprawdzam godzinę. 18.00 na zegarku, 06:00 PM na kartce. Sprawdzam adres. Zgadza się.
Po raz kolejny się rozglądam.
- Mercred nie przyjdzie, Lyme. Przykro mi.
Uderzam łokciem w osobę szepczącą mi do ucha. Słyszę jej jęk, kiedy moja ręka trzymająca nóż zanurza się w brzuchu. Poprawiam to czystym kopniakiem w ranę i już mam strącić ze schodów... starszą siostrę Karin. Szybko ją przygarniam do siebie i kładę na podłodze.
- Elley?! Co ty tu robisz?! Matko, matko, przepraszam!
- Lyme, spokojnie... zaraz prz...yjdą inni... - daje radę wymówić pomiędzy spazmami krwawego kaszlu.
- To cię zabiorą, ja... aresztują mnie... Elley, twój ojciec jest Strażnikiem Pokoju! Na pewno spędzę resztę życia w więzieniu...
- Nie, Ly-Lyme... Zos-tań, pro-szęę.
- Elley, co ty...
Ktoś wykręca mi ręce do tyłu, prawie wyłamując je ze stawów. Jednocześnie zasłania mi usta ręką, w której trzyma szmatkę. Przez chwilę się szarpiemy.
A potem środek usypiający odbiera mi resztkę świadomości.

Niczym filmowa bohaterka, budzę się podczas rozmowy obcych mi osób. Nie mam jednak tyle szczęścia, co te dziewczyny na ekranach, bo mimo stabilnego oddechu, zamkniętych oczu i takiego samego ciśnienia jak podczas snu (trudno sprawić, żeby po Igrzyskach podskoczyła mi adrenalina), podsłuchiwanie uniemożliwia mi okropnie głośno pikająca maszyna.
Próbuję dosłyszeć, o czym rozmawiają... dwie? trzy? osoby siedzące przy łóżku obok, ale nie udaje mi się i w końcu ze zrezygnowaniem otwieram oczy.
Z nieznaną mi wcześniej siłą piszczę na cały głos, czym zwracam uwagę całej sali. Pielęgniarka przybiega, Cztery (teraz to widzę) osoby marszczą brwi, patrząc na mnie. Pielęgniarka wzywa lekarza, któremu też nie udaje się do mnie dotrzeć. Piszczę, dopóki nie dostaję środka uspokajającego, po którym mimowolnie zasypiam.

Kolejne przebudzenie. Znów piszczę. Schemat się powtarza, jednak tym razem jest przy tym więcej osób. Zdzieram sobie głos, dopóki znów nie odbierają mi świadomości.

Powtarzam to jeszcze parę razy. Za każdym razem coraz więcej osób siedzi przy moim łóżku.

Otwieram oczy i tylko ze zdziwienia nie zaczynam krzyczeć. Jestem w izolatce. Kretyni! Oddzielili mnie od reszty świata! Cholera, w co ja się wpakowałam?! Zabiłam Elley? Super. Przeze mnie nie żyją dwie jedyne córki Głównego Strażnika Pokoju. Jestem morderczynią. Wkroczyłam na nowy poziom, niemalże widzę ten napis: LEVEL 2: MORDOWANIE PRZYJACIÓŁ. Co dalej? Cholera!
Przerywa mi głos, rozlegający się jakby wszędzie.
- Lyme Auren.
Rozglądam się, widząc wszystko, co umknęło mojej uwadze na początku. To nie izolatka. To pomieszczenie 3x3x3 z materacem, bez okien i drzwi. Ściany, sufit i podłoga są takie same. Białe. Zrobione z nieznanego mi materiału, który utrzymuje idealną temperaturę. A gdyby nie ten jeden materac, pogubiłabym się, gdzie jest podłoże, a gdzie sufit. Pomieszczenie do zbrodni idealnej.
- Lyme Auren, jesteś aresztowana za przestępstwa popełnione w ciągu ostatnich dwóch lat. Wlicza się zabicie liczby osób oszacowanej na piętnaście; przyczynienie się do zabójstwa Karin i Elley River; wszczęcie buntu przeciwko władzom Dystryktu Drugiego; pomoc rebeliantom.
Komunikat powtarza się w nieskończoność. Starzeję się i umieram, powtarzając jak robot słowa wypowiedziane przez osobę ani starą, ani młodą. Wypowiedziane przez mój największy koszmar.

Nie piszczę, kiedy się budzę. Wrzeszczę. Ale nie po to, żeby utrudnić tym ludziom życie. To tylko dlatego, że się boję. Boję się jak nigdy wcześniej. Boję się jak cholera. Boję się otoczenia, boję się wszystkiego, boję się ludzi. Nie, ludzi nie lubię. Ale nie ma co się ich obawiać.
I kiedy mój mózg, nie wiadomo, czemu, idzie w stronę tego, dlaczego nie lubię ludzi, dlaczego ich zabijam dla przyjemności (o czym przypomniał mi nieprzyjemny sen), do mnie podchodzi pielęgniarz i zamyka mi usta.
Próbuję go ugryźć, zupełnie zapominając o powodzie, dla którego musi mnie uciszać. Patrzę na niego, ze zdziwieniem rozpoznając znajomą twarz Mercreda. Wyrywam się z jego uścisku i opadam na poduszki ze zrezygnowaniem.
- Co, teraz pracujesz w więzieniu? - Mój głos nie pracuje, jak powinien. Odchrząkuję.
- To nie jest więzienie.
- To co...?
- Musisz z kimś pogadać.
Kręcę głową; po co ta aura tajemnicy? Jednak, po podstawowych badaniach, daję się zaprowadzić do „szefowej”.
Nie rozpoznaję budynku, w którym się znajduję. Nie wiem, czy to blok mieszalny, willa, czy sklep. Nie mam pojęcia, nie interesuje mnie to.
Wiem tylko, że tu jest ogrom zakrętów. Trzy osoby: Mercred, lekarka i ochroniarz, prowadzą mnie, sprawnie odnajdując drogę. Mam wrażenie, że te zakręty, to wszystko, to tylko na pokaz, bo parę korytarzy wygląda identycznie.
W końcu jednak stajemy przed dużymi drzwiami, które są obite skórą. Ochroniarz (jak w filmach: wysoki, gruby, łysy i czarnoskóry w ciemnym garniturze) otwiera drzwi przed lekarką, która szybkim krokiem przechodzi przez próg. Mercred przepuszcza mnie w drzwiach, kiedy słyszy, jak pani doktor mówi:
- Obudziła się.
Po wejściu do gabinetu doznaję szoku. Spodziewałam się starego biurka z paroma szufladami, nowoczesnego, dużego, obrotowego krzesła, dwóch drewnianych schodków prowadzących na podest, na którym to się znajduje. Według mojej wyobraźni, pomieszczenie było okrągłe, a na brązowych ścianach znajdowałyby się stare, zakurzone obrazy.
Wyobraźnia się mono pomyliła, bo pomieszczenie jest małe, kwadratowe, ma białe, nowoczesne biurko pod ścianą, czarne krzesło, a obok wszystkiego, na środku pomieszczenia, stoi szpitalne łóżko.
Leży na nim Elley.
- Zostawcie mnie samą z Lyme – mówi.
Ochroniarz zamyka drzwi.
- Żyjesz – stwierdzam, nie ukazując ulgi.
- Najwyraźniej.
- Co to jest za miejsce? Dlaczego ja tutaj jestem? Czemu nikt mi nie chce wyjaśnić, o co chodzi? Co z tym wspólnego ma Mercred, i do cholery, dlaczego wszystko jest takie tajemnicze?!
- Tajemnicze? - Elley marszczy brwi.
- No, na przykład to, że, zanim cię zraniłam, szeptałaś mi do ucha, Mercred dał mi jakąś durną kartkę zamiast powiedzieć, o co chodzi, wszyscy mówią na ciebie „szefowa”, zamiast zwyczajnie po imieniu, a kiedy tutaj szliśmy, prowadzili mnie tymi samymi korytarzami, żeby zmylić mi drogę. I nigdzie nie było okien. - Kończę oskarżycielskim tonem.
- Nie ma żadnej tajemnicy w tym, co robimy. Nie znoszę subordynacji, dlatego nazywają mnie „szefową”. W tym budynku...
- A, widzisz? Mówisz „w tym budynku”, zanim zwyczajnie powiedzieć, gdzie się znajdujemy.
- Jesteśmy na stacji kolejowej. Mogę mówić dalej?
- Tak, proszę.
Elley wyjaśnia mi, że aktualnie prowadzi w naszym dystrykcie ruch rebeliantów. Ich siedziba znajduje się pod stacją kolejową, a werbują każdego, po sprawdzeniu go jednym z obecnych członków ruchu. Motywy są jasne: bunt przeciwko stolicy. Przeciwko Igrzyskom.

A potem proponuje mi, żebym się dołączyła. A ja, myśląc o wszystkich moich (i nie tylko) uszczerbkach na zdrowiu i psychice, się zgadzam.

***

Dwa miesiące nieobecności i i tak nie mam czerwonego paska -.-' Możecie mnie zabić.
Ok, na początku, przez jakieś 3 tygodnie nie miałam komputera, ale to nawet nie jest połowa tego czasu, przez który mnie nie było. Przekonałam się, że seriale zabijają wenę.
Przepraszam wszystkich.... I nadrobię, mam nadzieję, wszystko w najbliższym czasie. 

<po przeprosinach przechodzę do rozdziału>

Jak widać, zbliżam się do końca. Każdy, kto pamięta rolę Lyme w książce, wie mniej-więcej, że mam zamkniętą historię. 

<po rozdziale przechodzę do tego co u mnie. to dlatego jest ostatnie, bo najmniej Was interesuje>

11.06 Skillet zagrał w Łodzi, czym się jaram i będę jarała, bo to wydarzenie życia. Mam autograf Johna Coopera i "Rise" na półce <3

<końcówka moich dzisiejszych wywodów>

No więc... zapraszam do komentowania, jeśli ktoś tutaj jeszcze zagląda.
Pozdrawiam :) 

PS. Cały blog "jak dokonać niemożliwego" został przeniesiony. Utworzyłam jedno miejsce, gdzie będą wszystkie (z wyjątkiem tego) moje opowiadania. (Nie odgapiłam od Merr, w sumie to pomysł powstał w llutym, kiedy Marresa poprosiła mnie o napisanie czegoś z GONE. Dopiero teraz zaczynam to wszystko realizować. A opowiadania z GONE jeszcze nie ma :P) ADRES: 
http://numer10.blogspot.com

26 kwietnia 2014

Rozdział XXII

Dla Marresy (tak to się odmienia?) :)

Wszystko stało się tak szybko. Za szybko. 
Zanim zdążyłam się zorientować, Soren i Karin wylądowali na arenie. Wcześniej, na paradzie, wystąpili jako para rzymskich wojowników. Od razu zostali ulubieńcami tłumu, "swoim blaskiem", jak wyraził się Caesar (swoją drogą, szybko wyzdrowiał), "zasłonili całą resztę. Jak wyglądała Piątka?".
Potem były treningi. Z tego, co słyszałam, zawodowcy z Czwórki i Jedynki dosłownie błagali, żeby być z nimi w sojuszu. Obrali najprostszą, najtępszą taktykę – chcieli pokazać wszystkim, że to oni są najlepsi, oni rządzą, oni wygrają, oni zabiją wszystkich. 
I oceny zawodników. Nie było dobrych trybutów, takich, którzy wyszliby poza sześć punktów, nie licząc Zawodowców, którzy zdobyli tylko trochę więcej. Alyss i Rozen z Jedynki – po 8, a Jenne i Wallyson z Czwórki – 7 i 9. Karin zaprezentowała trochę strzelania z łuku i dostała 9, Soren pokazał rzut nożem (jednym trafił pięć manekinów) i odszedł z oceną 11.
Ogólnie rzecz biorąc, według mnie, sześćdziesiąte ósme Igrzyska Głodowe to była prawdziwa rzeź. Na arenie znajdowało się chyba pięć dwunastolatków (z Dwunastki i Dziesiątki po  dwóch, to zapamiętałam), parę czternastolatków i piętnastolatki. Reszta to zawodowcy, w sumie to wszyscy (poza Karin i Sorenem) mieli osiemnaście lat.
Tak więc nie angażowałam się w to. Znalazłam sobie koleżankę w Kapitolu, która chyba piąty rok z rzędu była mentorką. Johanna Mason, Dystrykt Siódmy. Kobieta silna jak żadna inna. Wyrażała się o Panem dosyć jasno, a nasze rozmowy... cóż, były jednostronne.
- Wiesz, czego najbardziej nie lubię w Igrzyskach? - spytała mnie, kiedy trybuci wsiadali do poduszkowców. Nawet nie czekała na moją odpowiedź. - Właśnie tego – okręciła się wokół własnej osi z wyciągniętą ręką. - Już któryś raz wiozę na śmierć bezbronne dzieci. Ani razu nie wylosowali kogoś, kto miałby jakiekolwiek szanse na przeżycie. Wiesz, co? - zwróciła się w moją stronę. - kibicowałam ci, żebyś zdechła w tej twojej gierce.
- Gierce? - zdziwiłam się.
- Tak, gierce. Zabijałaś wszystkich bezlitośnie. W jednej sekundzie, prawie że.
- Ja?! - oburzyłam się. - Nie zabiłam nikogo z twojego dystryktu, Jo! Ba, przez połowę Igrzysk nikogo nie zabiłam, nie zbliżyłam się do człowieka, bo zwariowałam, wiesz? Tak, zwariowałam i to dopiero niedawno odzyskałam umysł, więc, proszę cię całkowicie szczerze... - przerywam, bo Johanna patrzy na mnie z uśmiechem od ucha do ucha. - co? - warczę na nią. - takie to śmieszne? Ha, ha, ha!
- Wreszcie! - piszczy. - Udało mi się! Jestem najlepsza, yeah! - zaczyna skakać, wyrzuca ręce do góry w geście zwycięstwa.
- O co ci chodzi?
- Zdenerwowałam cię, wybiłam z twojej kamiennej twarzy! Miałaś emocje na tej poparzonej buźce, kochana! - znów krzyczy. A ja się śmieję.
- Brawo!
- JESTEM NAJLEPSZA!!! - wykrzykuje tak, że ludzie dookoła, inni mentorzy, patrzą się na nas z politowaniem. - DECIMA LYME GRABB ZAŚMIAŁA SIĘ DZIĘKI MNIE!!! Kłaniajcie się, ludzie!
Tak, Johanna była bardzo wybuchowa. Ale lubiłam ją. Na swój sposób, była na prawdę fantastyczna. Żadnego wstydu, żadnego zażenowania i ani grama kogoś innego, bo nie grała; była sobą. 
Nawiasem mówiąc, tuż przed rozpoczęciem Igrzysk, które oglądałyśmy razem, stwierdziła, że mam idiotyczne imię. I że pójdzie ze mną, żeby je zmienić, a potem ogłosi całemu światu, że to zrobiłam. I w ten sposób widziałam na żywo tylko kawałek odliczania. Resztę widziałam potem, bo poszłyśmy do jakiegoś miejsca, w którym wyczaiła, że mogę zmienić imię. I zmieniłam, tak. Na "Lyme Auren". 
Następnie wtargnęłyśmy do studia, w którym siedział Caesar Flickermann i komentował Igrzyska. Nie miał wiele do roboty, bo w tej chwili dzieci, te które przeżyły, uciekały, a Zawodowcy zbierali i oglądali łupy. Kątem oka zobaczyłam, że Karin i Soren żyją. Ogarnęła mnie ulga, mimo że nienawidziłam tych dwóch. Zwróciłam wzrok na komentatora. 
- Caesarze... - Ukłoniłam się, a Johanna parsknęła śmiechem.
- Des... - rzucił z pytaniem w oczach. - Johanno...
- Nie, nie Des, już nie Des, to jest najlepsze! - krzyknęła moja towarzyszka i potem zbliżyła usta do mikrofonu, który Caesar miał przy marynarce. - LUDZIE! DECIMA TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ! POWITAJCIE LYME AUREN! WIWAT DLA NIEJ!
I sama zaklaskała. Zaśmiałam się i też zaklaskałam. Wiwatowałyśmy we dwie, a obok nas, na ekranach, Zawodowcy liczyli zabite osoby.
W każdym razie, cała szóstka przeżyła. Zginęło dwanaście osób, równo połowa; wszyscy dwunasto- i czternastolatkowie, których było czterech, do tego trójka piętnastoletnich osób. Przetrwała jedna osoba z siódemki, więc Johanna została ze mną w Kapitolu. 
I później nie przypominam sobie, żebym coś, cokolwiek, aż do jej wyjazdu, robiła sama. A niestety, nie trwało to długo. Zawodowcy znaleźli i zabili piętnastolatkę już w trzecim dniu Igrzysk. Jo przy pożegnaniu powiedziała, że kibicuje moim, żeby zginęli, bo wtedy pojawię się w Kapitolu za rok. Uśmiechnęłam się na te słowa. Mimo masakrycznego brzmienia tego zdania, to było pocieszające, że ktoś chce mnie jeszcze raz zobaczyć. 
Później nie oglądałam Igrzysk. O tym, co się dzieje, dowiadywałam się od innych. Dopiero kiedy zostali sami zawodowcy usiadłam przed ekranem. 
No więc to było tak, że Karin i Soren, po rozdzieleniu się z innymi trybutami, śledzili dziewczynę z Czwórki, a kiedy ta zasypiała, chłopak wbił jej nóż w serce. Potem osiedlili się niedaleko Rogu Obfitości i nazajutrz wypatrzyli dziewczynę z Jedynki, Alyss. Tym razem, po krótkiej walce, Karin poderżnęła jej gardło. Rozen zabił Wallysona, a potem on został zabity przez Sorena. 
I została dwójka moich przyjaciół. Doskonale pamiętam każdą sekundę od śmierci Rozena.
- Kochanie... - Oczy Sorena zaszkliły się łzami. - zostaliśmy sami.
- Co robimy? - spytała Karin.
- Nie wiem, nie chcę cię opuszczać.
Podbiegł do niej i wziął ją w ramiona. A potem, zanim ona się spostrzegła, miękko zanurzył nóż w jej brzuchu.
- Co? - Wyraz twarzy Karin mówił wszystko.
- Przepraszam, musiałem to wygrać – odezwał się Soren szorstkim głosem.
I moja przyjaciółka umarła ze zdziwieniem wypisanym na twarzy. 
Teraz czekam, aż przywiozą Sorena z areny, wyleczą go, nakarmią i doprowadzą do stanu używalności. W sumie to nic nie robię. Na zmianę śpię, jem, płaczę za Karin, śpię, jem, płaczę... Nic nowego, prawda?
W końcu, po dwóch dniach, przyprowadzają go do mnie. Całego, zdrowego, bez ani jednego draśnięcia. Patrzę na niego z pogardą.
- Co, zadowolony?
- I to jak – mówi z szarmanckim uśmiechem.
- Zabiłeś ją.
- Mhm.
- I nic? Żadnych uczuć, niczego?
- Nie, dlaczego? Byłą tylko dziewczyną. Nawet nie łączyła nas jakaś wielka miłość.
- Dobrze wiedzieć.
- A co?
- I jak było? - Zmieniam temat.
- Jak było gdzie?
- Na arenie, idioto.
- Spoko. Wróciłbym tam, żeby powspominać, tak za parę lat.
- Świetnie. Nie radzę.
- Aha.
- Więc, wygrałeś. Przeżyłeś. Jesteś tutaj, cały i zdrowy.
- Faktycznie, jestem.
- I nic, żadnych fobii?
- Decima?
- Co? - pytam, zdziwiona. Pierwszy raz słyszę jak wypowiada to imię.
- Cieszę się, że wygrałem. Na prawdę. Teraz moje życie się odmieni. Ty tak miałaś zawsze, nie? Same luksusy, jedwabie, telefon, samochód, słodycze.
- Nie nazywam się Decima – mruczę. Znów zmieniam temat.
- Jak to?
- Zmieniłam imię.
- Aha. Jak się teraz nazywasz?
- Lyme. Lyme Auren.
- No to... mam coś powiedzieć?
- Taaak.
- Lyme? Dziwne imię.
Rozmawiamy. Rozmawiamy, jak gdyby przed dwoma dniami nie był maszyną do zabijania. Zresztą, kto wie? Gdybyśmy żyli w innym świecie, bez Igrzysk, bez Kapitolu, może byśmy się dogadali? Może miałabym chłopaka? Nie, tak by nie było. Parskam śmiechem. Dziwna myśl.
Później jest koronacja zwycięzcy. I koniec. Koniec tegorocznych Igrzysk.
Dziwne. Tak szczerze, to przecież nic takiego, prawda? Jak się jest mentorem to życie jest milutkie. A jeszcze lepsze, jak się nim nie jest. Uśmiecham się sama do siebie. Już nie będę więcej wozić dzieci na śmierć! 
I więcej nie zobaczę Johanny. No, może oprócz tych paru chwil za pół roku, kiedy Soren będzie miał swoje tournee. Tournee. Przed chwilą z niego wróciłam, tak?
A już, co do wracania, to jestem w domu. W tej małej chatce w Wiosce Zwycięzców, gdzie zaraz obok mnie będzie mieszkać Soren. Gdzie jest też Taylor, Enobaria i Brutus. Milutkie miejsce. 
Rzucam się na moje dwuosobowe, gigantyczne łóżko. Uśmiecham się, czując pod sobą znajomy materac, normalną pościel. I kawałek papieru. Zdziwiona, wyciągam go spod siebie. Jest wielkości mojej dłoni, zwykły, biały, wycięty fragment z kartki. Z nadrukowanymi literami. Które po chwili składają się zdania, które okazują się być wiadomością. Czytam je. Raz, a potem drugi i kolejny, dopóki moje oczy nie złożą z tego czegoś sensownego. A potem rozszerzam oczy z przerażenia.

Pożar to dopiero początek. Zniszczę Cię.
TOR

Nie rozumiem; dlaczego ktoś chce mojego zniszczenia? Po tym wszystkim, co przeszłam nie można mi już chyba bardziej zaszkodzić. Ciekawe, czego ode mnie ta osoba chce. Nie wiem, nigdy nic nikomu nie zrobiłam. W dodatku nie wyróżniałam się z tłumu, a przynajmniej na tyle, na ile mogła się nie wyróżniać córka burmistrza. Czytam karteczkę jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Skoro pożar był początkiem, to co będzie dalej? To właśnie to było jednym z najbardziej przerażających wydarzeń w moim życiu. Ciągle, kiedy zamknę oczy, czuję te płomienie pożerające moje ciało, ten swąd dymu, tą panikę i ulgę, kiedy wyskakiwałam przez okno, nie wiedząc, czy lepiej zginąć, czy przeżyć.
Ale żyję. I w dodatku wiem, a przynajmniej domyślam się, kto jest za to odpowiedzialny. Uśmiecham się szeroko sama do siebie, bo w końcu nie mam do kogo innego. To na chwilę zbija mnie z tropu, ale nic nie jest sprawić, żeby zmieniła się w tej chwili moja zadowolona mina. Dzięki, dzięki, dzięki za wielką podpowiedź, czym mam się zająć w najbliższym czasie. 

A uśmiech ciągle gości na moich ustach, kiedy pukam do jednego z najbardziej luksusowych domów w Dwójce i nie słyszę odpowiedzi. Wcześniej wymyśliłam, że się zemszczę, ale teraz dochodzę do wniosku, że to będzie zbyt dziecinne. Dlatego opieram się o marmurową kolumnę, która zdobi ganek. Po chwili jednak robi mi się niewygodnie i zmieniam pozycję. Siedzę teraz na ławce przed domem Taylor Olby Ravenstage.

*

Dostałam od Marresy dzisiaj ilustrację do 67 Dożynek i nie mogę oderwać oczu. Dlatego to właśnie jej zadedykowałam rozdział. ;) Napiszcie, jak Wam się podoba. ;)
by Marresa

Zapraszam do komentowania (i na drugiego bloga: http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/) :D

10 kwietnia 2014

Rozdział XXI

Moja ekipa szybko doprowadza mnie do stanu, w którym będę mogła pokazać się ludziom. Już dzisiaj będą przydzielone innemu trybutowi, innej osobie, która będzie wysłana na rzeź.
Sześćdziesiąte ósme Igrzyska rozpoczną się niebawem. A ja będę brać w nich udział – nie jako trybutka, ale jako mentorka. 
Ekipa tylko pomaga mi ukryć liczne oparzenia. Obcinają na krótko włosy, które już odrosły w dużej mierze, ale były nierówne. Zakładam kreację, którą przygotowałam sobie na to wydarzenie jakiś czas temu. Jest to krótka sukienka na ramiączkach w kolorze malinowym, do tego jaskrawożłółta marynarka z rękawami 3/4 i buty w tym samym kolorze, które mają niewiarygodnie wysokie platformy. Do tego ekipa maluje mnie pod kolor sukienki. 
Nie mogę znieść myśli, że muszę komuś mentorować. Dopiero co doszłam do pełnego zdrowia, fizycznego i psychicznego, a oni już mi każą zaprowadzać jakiegoś dzieciaka na rzeź... 
Jeden, Dwa i Trzy przytulają mnie i wychodzą z domu. Za pół godziny wszystko się zacznie od nowa. Wybiorą dzieciaki. Później pół godziny na pożegnanie się. I pięć godzin, jak nie mniej, do Kapitolu. 
Wzdycham. Mało brakuje, żebym się nie rzuciła na kanapę i załamała. Jedynym, co mnie od tego powstrzymuje, jest makijaż. Nie mogę płakać, jeśli zaraz mam pięknie wyglądać na scenie obok taty, prawda?
Powoli kieruję się do wyjścia, bo słychać trąbienie mojego szofera. Nie możemy się spóźnić, prawda? Wsiadam do samochodu. Jedziemy dziesięć minut, jak nie mniej i staję obok Pałacu Sprawiedliwości, gdzie dzieci już czekają na to, aż tegoroczni osiemnastolatkowie popełnią samobójstwo... ekhm, zgłoszą się na igrzyska. 
Przedstawienie się zaczyna. Wchodzę za Labią i tatą. Zajmuję miejsce w rogu sceny. Labia ogłasza, że burmistrz zacznie przemawiać, burmistrz przemawia, Labia zapowiada losowanie, Labia losuje. 
- Dendradon Muskier! - krzyczy radosnym tonem.
Co to za nazwisko?
- Zgłaszam się!
O nie.
- Przedstaw nam się, kochanie – świergocze Labia.
-  Mer... - ktoś mu przerywa.
- Ja się zgłaszam!
Ludzie... co w tym takiego fajnego?
Chłopak wchodzi na scenę. Skądś go kojarzę.
- Ja wystartuję w tych igrzyskach – warczy pierwszy chłopak, który się zgłosił. - to moje ostatnie. Spadaj, młody!
- Chyba nie. Ja będę trybutem – mówi spokojnie drugi chłopak. 
Nagle się orientuję, że kojarzę obu ochotników.
Ten pierwszy,  Mercred Soland, chodził ze mną do klasy, ale raz zimował. Jest rok starszy ode mnie. Rozczochrane blond włosy, oczy, których koloru nie da się rozczytać (szaro-granatowe, jeśli musiałabym powiedzieć, jakie są), gigantyczny tors, a nogi umięśnione tak, że kiedy się ich dotknie, podobno są twarde jak stal. 
Chłopaki się kłócą na scenie. Krzyczą, wymachują rękoma, a strażnicy nie interweniują. Niby czemu? To się zdarza na prawie każdych igrzyskach. 
Niespodziewanie Mercred ptrzy prosto na mnie. Wpatruję się w jego niezidentyfikowanego koloru oczy. Kłótnia ustaje, a on schodzi ze sceny. 
Labia ukrywa swoje zamieszanie i uśmiecha się sztucznie
- Teraz kolej na odważną, młodą i piękną trybutkę z dystryktu drugiego!
Nie musi losować.
- Chcę być trybutem – odzywa się ktoś, kogo śmierć najbardziej mnie zaboli.
Ma na sobie zwykłe, czarne spodnie i białą koszulę. Do tego założyła czerwone buty i wpięła sobie tego samego koloru kwiat we włosy. Karin wygląda przepięknie. Szkoda, że idzie na śmierć. 
Moja twarz w tym momencie jest pozbawiona emocji. Wiedziałam, że tak się stanie. W końcu zgłosił się też jej chłopak – Soren. 
Tak, te Igrzyska zostaną jednymi z najbardziej tragicznych historii w moim życiu. Oprócz, oczywiście, samego mojego życia. 
- A więc... - zaczyna Labia. - jak się nazywasz, słonko?
- Karin. Karin River.
- No więc mamy tegorocznych trybutów! Karin River i... - orientuje się, że nie zapytała chłopaka o nazwisko.
- Soren Jakcobs.
- Karin River i Soren Jakcobs!
Idą za strażnikami do pokojów, w których będą po raz ostatni żegnać się z bliskimi. To będzie ten ostatni raz, kiedy poczują, że ktoś ich kocha. Tegoroczni ochotnicy na śmierć. To będzie zbiorowe samobójstwo. We dwójkę, ale jednak. Tak to odczuwam. 
Zamykam oczy. Za dużo myśli. Tłoczy mi się w głowie. Mam. Za. Dużo. Uczuć. A może za mało? Sama już nie wiem, wszystko mi się myli. 
Orientuję się, że wstrzymywałam oddech. Powoli go wypuszczam. Po co go przetrzymywać wbrew jego własnej woli? To nie ma sensu. Nic nie ma sensu. Kompletnie nic. Świat, kraj, dystrykty, Panem, igrzyska. To wszystko jest do dupy. Tyle.
Wchodzę do Pałacu Sprawiedliwości i siadam na jednej z kanap ustawionych w holu. Rozglądam się po pomieszczeniu. Jest bogato wystrojone. Frędzle, ozdobne ramy, obrazy, wzory, szlaczki i jedwab. Jedwab i aksamit. Wszędzie tego pełno. Ktokolwiek projektował to wnętrze, musiał być z Kapitolu. Jestem pewna, że nikt z żadnego dystryktu, czy to Dwójka, czy Dwunastka, nie chciałby znaleźć się w takim pokoju. Wybucham śmiechem. A ja tak. Mi się to podoba. Ten przepych, te wszystkie ozdoby. Czy to sprawia, że jestem inna? Gorsza? A może lepsza? Albo po prostu nie powinnam być na tym świecie, powinni mnie wyeliminować?
Chwila, za mój gust? Znowu się śmieję. Mam głupie myśli. A zaczęło się od rozglądania po pokoju. Coś mnie pcha do podziwiania tego stylu, tego całego tłumu wszystkich rzeczy naraz. Wszystko, co nie powinno być ze sobą połączone, co nie powinno być spójnością, jednością, zostało tutaj zebrane. Pasuje do siebie.
Podchodzę do jednego z kilkunastu obrazów w dużych, dziwnych i pięknych ramach. To duży pokój. Wszystkie się mieszczą. Czytam napis pod malowidłem, który głosi: 

Michelangelo Caravaggio, Śmierć Marii (1606)

I dopiero wtedy przenoszę wzrok na obraz. Pokazuje przeszłość. Nieidealną. Pełną śmierci, bólu, smutku, wszystkiego, co w ludziach najgorsze. Objawia przede mną każdy szczegół, każdą wadę ukrytą w oczach, w wyrazie twarzy tych ludzi. Widać kobietę w czerwonej sukni na łoży śmierci. Nie widać po niej, że cierpi. Ma zamknięte oczy, jest spokojna. Śpi? Nie, umiera. Albo już umarła. Ale inaczej, niż ja znam śmierć. Tutaj rzadko kto umiera z takich powodów, jak kiedyś. Wiem, że kiedyś ludzie ze sobą walczyli. Mama mi o tym opowiadała. Świat był okrutny. Był, jest i będzie. Nie ukrywajmy tego. Jednak... Coś w tym obrazie mnie przyciąga. Właśnie to cierpienie. Nie Marii, kobiety w czerwonej sukni, jednak to coś w ludziach dookoła. 
Każdy jest załamany, każdy jest smutny. Nawet ci ludzie z tyłu, którzy może i nie przecierają dłońmi oczu pełnych łez, wyglądają na załamanych. Zawiedzionych. Śmiercią kogoś niekoniecznie bliskiego, ale kogoś, kto czegoś dokonał. Ta kobieta musiała wstrząsnąć ludźmi. Musieli ją podziwiać. Maria musiała być wielką osobą, a oni o tym wiedzieli. Ja o tym wiedziałam. Niesamowite, ile potrafiło przekazać jedno płótno. 
Otrząsam się z letargu, kiedy ktoś dotyka mojego ramienia. To Strażnik Pokoju, który oznajmia, że już muszę iść do pokoju, przygotować się na spotkanie z trybutami. Z ludźmi, których znałam. Kręcę głową ze zrezygnowaniem. Gdzie się podziali ci ludzie, ci z obrazu, opłakujący Marię? Zero taktu. Zero uprzejmości.
Wsiadam do pociągu. Ktoś, chyba strażnik, pokazuje mi mój przedział. Wchodzę do niego i rzucam się na wielkie, dwuosobowe łóżko z baldachimem. To już za tydzień. Za tydzień zaczną się kolejne Igrzyska w moim życiu. Chwila, "moim życiu"? Przecież nie mam życia. Nie mam rodziców, znajomych, a teraz stracę przyjaciółkę. 
Łza wypływa mi z oka. Nie, znowu to samo! Podnoszę się i po krótkim grzebaniu w szafie znajduję nowe ubrania. Przemalowuję się. Kończę farbować końcówki, kiedy do mojego pokoju puka Labia.
- Skarbie? - szczebiocze.
- Tak?
- Trybuci chcieliby się z tobą widzieć.
I bardzo dobrze. Niech zobaczą, że ich słodka historyjka kochanków, którzy zgłaszają się na Igrzyska żeby chronić siebie nawzajem, mnie nie rusza. Otwieram drzwi. Idąc korytarzem, donośnie stukam obcasami. Doskonale wiem, czego chcę. A raczej – czego nie chcę. A na pewno nie chcę pokazać, że prawdopodobnie szybka i nieuchronna śmierć Karin mnie rusza. Dlatego zdecydowanie wchodzę do przedziału, gdzie, według Labii, są nasze "nowe skarby".
- Chcieliście się ze mną zobaczyć. - Spoglądam na nich sucho.
- Des...
Idiotyczne imię. Wracam do domu i je zmieniam. Albo nawet może już w Kapitolu...?
- Tak?
- Przepraszam.
To Karin. 
- Za co? Zgłosiłaś się, tyle. Nic mi do tego.
- Ale...
- Nie przerywaj mi. Ok, z czego jesteście dobrzy?
- Z walki wręcz jestem najlepszy – pierwszy raz odzywa się Soren. - Umiem rzucać nożami, dziewięćdziesiąt pięć procent trafia do celu, a jeśli chodzi o łuk to jakieś osiemdziesiąt procent. - wzrusza ramionami, jakby to było nic. - A, umiem rozpalić ognisko i zakładać wnyki.
- Mhm, nieźle. A ty?
- No wszystko to co on. Ale najlepiej strzelam z łuku.
- Doobra. Macie jakąś strategię?
- Strategię? - pyta się idiotycznie Soren.
Piorunuję go wzrokiem.
- No, halo. Chcesz przeżyć?
- Chcę...
- To strategia. Musimy ją wymyślić.
- A na przykład?
- Na przykład to, że jesteście w zawodowym dystrykcie. Możecie złączyć siły z Jedynką i Czwórką, pokonać wszystkich, a potem wykończyć siebie nawzajem. Albo udawać, że nie macie żadnych, kompletnie żadnych umiejętności, tak jak ja w tamtym roku. - chichoczę. - ale się wam to nie uda. Nie macie dobrych predyspozycji...
- Dobra, zrozumieliśmy. - słyszę poirytowany głos Karin. - A jakieś rady?
- Jakie, na przykład?
- Co mamy robić, żeby przeżyć?
- Nigdy, ale to nigdy w życiu nie lekceważcie tego, że arena, sama arena i trybuci mogą was zabić.
- Wiemy, nie jesteśmy głupi – przewraca oczami Soren.
- Nie mówię tu o tym, że zejdziesz z tego świata, głupku – podnoszę głos. - bo właśnie już w tej chwili zaczynasz ignorować moc areny. - Co z tego, że mówię jak obłąkana, stara, szalona wróżbitka, która straciła swoją kryształową kulę. Nie no, co tam! - Arena cię niszczy. Psychicznie. Stracisz zmysły. Powoli Ci je wydrze. Potem wymemła, pogryzie, poślini, spali, sklei, podepcze, podrzuci, pozbija, porwie i wypali je kwasem, cholernym kwasem o którym uczyłeś się na cholernej nauce o chemicznych wytworach! Nic ci nie zostanie, rozumiesz? Nic. Jasne, dostaniesz swoje zmysły, myśli i przeszłość z powrotem. Wszystko dostaniesz priorytetem, pocztą międzykrajową. Ale jak zobaczysz to wszystko, spojrzysz na to z obrzydzeniem, to nie będziesz chciał tego znowu mieć w swojej głowie. Posłuchaj mnie.
Zamiera. To, co powiedziałam, dzwoni mi w głowie. To moje słowa? Tak, moje. To smutna prawda, która do mnie dociera. Właśnie się zorientowałam, że powiedziałam im prawdę o sobie. 
Ktoś mądry powiedział, że kochamy wciąż za mało i stale za późno*. Zgadzam się z tymi słowami. Dlaczego? Dlaczego tak myślę? Wystarczy popatrzeć na obraz śmierci Marii. Ją kochali wszyscy w chwili jej śmierci. Za późno. Nie spieszyli się wcześniej, więc ta miłość wyschła, przeterminowała się, jeśli to w ogóle możliwe. 
Nie umrę w najbliższym czasie. Wiem to. Skąd? To proste. Nikt mnie nie kocha. Jestem sama na tym świecie. 
Z tą myślą kładę się na łóżku w moim przedziale. Z tą myślą zasypiam. Z tą myślą budzi mnie Labia, już w Kapitolu. 
Przeżyję ten tydzień, postanawiam. Dam radę. Jestem najlepsza. Jestem najlepsza. Jestem Decima Lyme Grabb. 


* Jan Twardowski, Śpieszmy się kochać ludzi

***


Okay, po miesiącu prawie coś jest. Wydaje mi się, że dobre, ale to już oceńcie sami. 

Nie podoba mi się to, że tyle osób zawiesza blogi. 
+ Lindsey Stirling w Warszawie, 13.09 (jeśli czegoś nie pomyliłam)! Już pewnie wiecie, ale ja się tym jaram *.*

15 marca 2014

Rozdział XX

Karin przychodzi jeszcze kilka razy. Lekarze są zdziwieni, że tylko przy niej są postępy w leczeniu, daję znaki, że wiem, kto to jest i po co przychodzi, że ją rozumiem. Szczerze? Ja też nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
Po miesiącu już mogę swobodnie poruszać się po pokoju, nawet przy innych osobach niż Karin. Ojciec przychodzi, patrzy na mnie krytycznym wzrokiem i odchodzi. Nie wiem, o co mu chodzi. 
Mija drugi miesiąc, kiedy wypuszczają mnie do domu. Kapitol odbudował mi ten w wiosce zwycięzców. Jest ładniejszy od poprzedniego. I ma czujniki dymu, tak na wszelki wypadek. 
Nie mogę uwierzyć, że już jest maj. Tak szybko mija czas, kiedy się spędza pół roku w narkozie, a potem dwa miesiące w szpitalu. Po prostu nie ma takiego poczucia, że czas płynie, nie ma się w ogóle żadnego poczucia czasu. Żadnego. Po prostu wszystko mija w jednym tempie. Podoba mi się to. Nic nie trzeba robić. 
Jedyne, co mi się nie podoba, to służący u mnie w domu. Wszyscy są czarnoskórzy. Nic nie mówią. Kojarzę, że czarna skóra = 11 dystrykt, ale... Tak, to muszą być awoksi. Jak już tutaj są, to przecież... Dlaczego czarnoskórzy? Po co? Czemu jest taka... rozbieżność kulturowa? Tak samo jak Kapitol i dystrykty. Ludzie są zupełnie inni, a to ten sam kraj. A jednak jedni służą drugim. Dystrykty podlizują się Kapitolowi, biedni podlizują się bogatym. A życie toczy się dalej. Życie... Dostajemy je w chwili narodzenia, żyjemy jakiś czas, żeby nie powiedzieć "lata", "miesiące" albo "dni", bo to tylko wymyślenia ludzi. A potem co? Umieramy. Nasze ciało staje się zimne, nasz umysł odlatuje. Dokąd? Nie wiem. Nie wiemy. Nikt nie wie. Koniec i kropka. 
Potrząsam głową. Liczę. 

1...
wdech
2...
wydech
3...
wyciszam się
4...
widzę
5...
słucham
6...
czuję
7...
patrzę
8...
przypominam
9...
myślę
10...
Jestem. Jestem, byłam, będę. Teraz mam pewność.

To technika, która jako pierwsza na mnie podziałała. Uspokaja i wycisza organizm, nie robiąc mi żadnej krzywdy. 
To właśnie wtedy, z psychologiem, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo Kapitol jest zaawansowany w technologii. Podłączyli mnie do czegoś, co wydobyło ze mnie negatywne uczucia. Brawo, podziwiam za to stolicę. Po wydobyciu tych uczuć, maszyna zaproponowała parę opcji. Jeszcze jeden cud techniki. No więc wtedy tylko zrozumiałam o co chodzi w każdej z kilku rzeczy. Kapitol musiał na to wydać kupę kasy. Urządzenie znało mój wybór, zanim ja go poznałam. I to właśnie ta technika uspokajająco-wyciszająca. To moja technika. Indywidualna. Tylko moja. To właśnie to, czego potrzebowałam, żeby wybudzać się z myślenia. 
Według kapitolińskich lekarzy mój umysł, w czasie rozmyślania, wchodzi w nieznaną im strefę moich myśli. Nie wiedzą co tam jest – u nikogo – ale u mnie ta strefa wygląda wyraźniej, groźniej. Podobno przed Igrzyskami tego nie było. Nie wiem, w sumie mnie to nie obchodzi. Właściwie niewiele mnie teraz obchodzi. Ewentualnie Karin.
Karin to moja przyjaciółka. Wiem, że mogę na nią liczyć. Powiedziałam jej wszystko. Zaczynając od mamy, przez chłopaków, po moje wszystkie kompleksy. Wie teraz o mnie wszystko. Może ze mnie czytać jak z otwartej księgi. 
Dlatego nie wiem, dlaczego nie przychodzi, kiedy jej najbardziej potrzebuję. Dlaczego jej nie ma? Nie mam pojęcia. 
Trudny moment nadchodzi. 
Otwieram oczy, kiedy budzi mnie alarm. Nie nastawiałam go. Mam krótką refleksję, ale otrząsam się z niej. Ciekawe, dlaczego się obudziłam?
Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast, dzięki Jeden, Dwa i Trzy. Wbiegają rozchichotane do sypialni.
- Co się dzieje? - pytam. W połowie śpię.
- Jak to co? - pyta Jeden.
- Dzisiaj Ważny dzień! - oznajmuje Dwa.
- Dożynki! - wykrzykuje Trzy.
Mija chwila, zanim dociera do mnie co to znaczy. One są tu, bo... w tym roku jestem mentorką. Jadę do Kapitolu. I wiozę dwójkę dzieci na rzeź.

***


Krótkie i beznadziejne. Ten rozdział mi nie wyszedł, nie jestem z tego zadowolona, nie bijcie, proszę. 

Tak mi się to ciągnęło, w końcu nie mogłam już tego pisać, nienawidzę pisania na siłę, a od miesiąca nic nie dodałam. Tak więc proszę, coś jest. Nie ponoszę odpowiedzialności za wszystko, co się stanie, kiedy to przeczytacie.
Do tego dodam, że krytyka mile widziana :D
Nadrobię blogi w wolnym czasie. 
Pozdrawiam!

14 lutego 2014

Rozdział XIX

Kiedy sekretarz przynosi mi listy, warczę na niego. Nie traktuje poważnie swojej pracy! Przecież... Właśnie jedna z ważniejszych osób w dystrykcie umarła!
No dobra, dramatyzuję... Po prostu... to moja córka! To pokręcony świat. Dziwniejszy niż wszystkie inne... Nie rozumiem. Co zrobiłem źle? Przecież ona miała wszystko. Dosłownie. Była najbogatsza we wszystkich dystryktach. 
Po policzku spływa mi łza. A potem druga. 
Nienawidzę siebie, swojej osoby.
Nienawidzę Kapitolu.

><**>

- Mamo! Tutaj! - krzyczę. Zdzieram głos od dłuższego czasu. Biegnę za nią na prawdę długo, ale – co dziwne – nie męczę się. - Spójrz na mnie! Mamo!
Nie reaguje. Biegnie w tym samym tempie co ja. Jest szczęśliwa. Lyme jest z nią. 
- Proszę – łzy lądują na policzkach, na trawie. Jednak oczy pozostają suche.
To koniec. Wiem, że moja historia się kończy. Przynajmniej jakaś część mnie jest szczęśliwa, że już nie będzie więcej męki. Że już w spokoju mogę odpocząć, że nigdy nikogo nie zawiodę, nie zabiję. Uśmiech przebija mi się przez mokrą twarz. Jedyne, czego w tym momencie chcę, to kogoś bliskiego. Łza. Przyjaciela. Więcej łez. 
Słonko, ciągle tu jesteś?
- Mama? - podnoszę mokrą twarz. Ocieram ją.
Kochanie. 
- Co tu tu robisz? - Mama klęka przy mnie i wyciera resztę łez. To nic nie daje, bo znów lecą. Tym razem ze szczęścia. Przytulam się do niej.
Króliczku, powinnaś już być w domu. 
- Ale przecież... ty pobiegłaś z Lyme!
Wiem. Ale widzisz, ty jesteś Des, tak?
- No niby tak, ale pamiętasz tą całą historię...
Nic cię nie złamało, to durny pożar też cię nie złamie. Wracaj.
- Wyjaśnij mi, jakim cudem jestem w dwóch miejscach naraz?
Dowiesz się w swoim czasie. Leć.
Nie mogę się oprzeć jej słowom. W jednej chwili znajduję się przy wejściu na łąkę.
Wytrzeszczam oczy na widok ognia. Nie. Coś jest nie tak. Pali się tylko jakaś wejście w postaci drewnianego łuku triumfalnego. Muszę się wziąć w garść. Nie mogę tu zostać.
Przebiegam przez bramę. Boli. 

><**>

- Burmistrzu! - odzywa się krótkofalówka.
- Nie teraz! - odwarkuję. Muszę na czymś odreagować.
- Ale... szpital... - zaczyna.
- Cisza!
- Decima... -
- Nie!
- Przep -
Wyłączam urządzenie, rzucając nim o ścianę.

><**>

- Jest puls!
- Czy to możliwe, żeby...
- Myślisz o śmierci klinicznej? To bajki.
Otwieram oczy.
- Żyje!
- Słyszysz nas?
Chcę odpowiedzieć. Nie mogę. 

Przez następną godzinę karmią mnie i doprowadzają do porządku. Z tego, co słyszę, wypadłam z płonącego domu. I spadłam na chodnik. 
Kiedy znajduję się przy lustrze (każdy ruch mnie boli), mogę patrzeć wszędzie: na policzki, na nos, na usta, na włosy – prawie wszystko się zmieniło. Został tylko kolor oczu. Chociaż, nie. Nawet on pociemniał. 
Wyglądam na prawdę źle. Oliwkowe włosy spaliły mi się i mam tylko kilka szczecinek na łysej, czerwonej głowie. Skóra na czole, policzkach, brodzie – to wszystko jest teraz czerwono-brązowo-czarne. Nigdy nie widziałam też tak spalonych ust – mają ciemniejszy kolor niż cała reszta. I inny kształt niż miały. 
Patrzę ze smutkiem w dół. Moja oparzona twarz nie wyraża emocji. Nie potrafi. 
Chciałabym zobaczyć ojca. Tylko że on się mną nie przejmuje. Kolejny dowód na brak jego miłości.

><**>

Słyszę sekretarza. Nie mogę znieść jego durnego gadania. Przecież to same kłamstwa! Nie da się zrobić życia w dwójce lepszym. Nie da się uwolnić ludzi od dyb, od egzekucji. 
Ukrywam twarz w dłoniach.
- Eeeem, burmistrzu... - dociera do mnie głos Rassego.
- No? Tylko szybko.
- Pańska córka żyje.
Zajęło mi chwilę zrozumienie tego.
- Chwila. Decima żyje?
- Tak. Burmistrzu, jest mały uszczerbek na zdrowiu, nie mówiąc o licznych oparzeniach i złamanych żebrach, to u pańskiej córki zarejestrowali stan wegetatywny. A przynajmniej w połowie.
Czyli... nie pozna mnie?

><**>

Do sali wchodzi ojciec. Widzę go kątem oka. Chcę podejść, uścisnąć go, powiedzieć, że nie wszystko, co mu powiedziałam to prawda, i że te wszystkie okropne rzeczy... ja tak nie myślałam. 
Jednak nie mogę. Coś mnie powstrzyuje. Nie podnoszę na niego wzroku i dalej trzymam ołówek, który dostałam od pielęgniarki, w ręce. Rysuję. A właściwie – myślę. A, że trzymam w ręku ołówek, przed sobą mam kartki, to rysuję swoje myśli. Tak właściwie... Nigdy się tym nie zajmowałam. Znaczy, rysowaniem. Na plastyce miałam zwolnienie, a w domu kredki były chyba najbardziej bezużyteczna rzeczą. Ale teraz czuję się, jakbym była do tego stworzona. Po prostu wiem, że to jest moja rzecz – coś, czego inni mogą mi zazdrościć. Nawet teraz, z pomarszczoną i poparzoną twarzą będę lepsza od niektórych w chociaż tej jednej rzeczy. 
Zamykam oczy. Wsłuchuję się w otoczenie. W ciszę, która wcale nie szumi. Nie odzywa się do mnie, nie wciąga mnie. To dziwne. Zwykle cisza mnie uspokaja. Dlatego nie słucham muzyki. Robię się wtedy agresywna i po prostu nie potrafię się wyciszyć. Czemu teraz ta sztuczka nie działa? Nie wiem. Wolałabym jednak jej użyć i się od wszystkich odciąć. W końcu przecież świat jest zły. Tak? Biedna, zwariowana dziewczyna ucieka z własnego domu przed pożarem, paląc się żywcem i spadając z sześciu metrów? Tak, właśnie to kocham. Świetna rozrywka, prawda?
Odwracam się w stronę lustra i powoli przesuwam wzrokiem po całym moim ciele. Od brakujących włosów na poparzonej głowie, przez kościste ramiona po nogi, sterczące z wózka. Później patrzę na ojca. Coś mówi. Nie wiem, co – jedyne, co kojarzę to wściekłość na niego. Niech podejdzie! Niech posłucha, jak głęboko gdzieś go mam. Chcę mu to wszystko wyrzucić wprost. Jedyne, czego pragnęłam, to mieć rodzinę. Tatę, który nie będzie całej swojej uwagi poświęcał innym ludziom, tylko swojej córce. Albo – córkom i synowi. To by się nie stało, gdyby nie on. Mama, Klint, Kim – Angel... To myśl o nich mnie boli. Nie rozumiem tej całej szopki, jaką wystawia ojciec. Że niby się o mnie troszczy? Jasne, tucząc mnie i owijając w bawełnę. Dosłownie. Żywiłam się najlepszymi przysmakami i ubierałam w najdroższe i najlepsze materiały. 
Zamykam oczy. Próbuję wsłuchać się w ciszę, ale nie mogę. Nie umiem. Teraz, kiedy już wiem, że to wszystko to fałsz – nie ma nadziei. Dla nikogo. Chciałam jeszcze pożyć, chociażby ze świadomością, że nikt mnie nie kocha i nie potrzebuje. A teraz umrę sama, z ojcem sterczącym mi nad głową. Tego to ja na pewno nie chciałam, kiedy zgłaszałam się do Igrzysk. Otwierając oczy, widzę, jak usta ojca poruszają się. Nie słyszę, co mówi, ale nie obchodzi mnie to. Zaciskam zęby, kiedy widzę, że ten tchórz wychodzi. Poparzona córka! O nie! Ta sierota sobie nie poradzi!
Lekarze patrzą się na mnie z lękiem. Widzę ich w lustrze. Ktoś kiedyś powiedział, że rzeczywistość jest ułudą, ułuda jest rzeczywistością. Ten ktoś miał rację, ja to wiem. Wszyscy wiedzą. 
Co jest jasne też dla innych? Nikt mnie nie kocha. Jestem samotna, zapomniana, zgubiona. Chyba lepiej byłoby zginąć w pożarze, niż się teraz męczyć. Tak. Może mi się uda wziąć nóż i...
Ponure myśli przerywa wejście kolejnego gościa, który rzuca mi się w ramiona. Jestem zbyt oszołomiona, żeby w pierwszej chwili skojarzyć, kto to jest. Dopiero potem dociera do mnie, że to Karin. Kiedy odwzajemniam uścisk, wydaje się być zdziwiona.
- Podobno nie ruszasz się, nawet jeśli cię o to poproszą.
Chcę wzruszyć ramionami, ale nie mogę. Zupełnie, jakby tym zdaniem zepsuła cały nastrój panujący między nami. 
Znów zamykam oczy. Z dziwnym spokojem, jakby przyjście Karin coś we mnie poruszyło, układam się na wózku. Dziewczyna rozumie, o co mi chodzi, więc podaje mi poduszkę. Później całuje mnie delikatnie w policzek i szepcze:
- Jutro też przyjdę, dobrze?
Wychodzi.
Nie widzi tego, że skinęłam głową.

*

Bu! 
Ten rozdział jest jakiś dziwny... Nie wiem, jak mi wyszło i przepraszam za te rozkminy Des, musiałam je wstawić, nie mogłam się powstrzymać. ;)) Teraz zaczynają mi się ferie. Na pierwszy tydzień, od 16 do 22 wyjeżdżam, ale postaram się dzisiaj i jutro coś napisać i wstawić w następną niedzielę. :)
No cóż, zapraszam do komentowania. 
Z lekkim opóźnieniem: Wszystkiego najlepszego, Mira!
+ Walentynki! (ktoś jeszcze spędza je w domu z blogami, czekoladą, książkami i herbatą? :D)
++ Zapraszam na mojego drugiego bloga; część z Was już go zna, ale chciałabym, żeby więcej osób się nim zainteresowało. ;) jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com

03 lutego 2014

Rozdział XVIII

Zamiera.
- Karin, odpowiedz, proszę... - patrzę na nią wyczekująco.
- No więc, wczoraj, na przyjęciu... -
- Wczoraj?
- Tak. Dzisiaj ma być u nas koniec twojego Tournee. Mam mówić dalej?
Przytakuję.
- Jak mówiłam, wczoraj, na przemówieniu Snowa, z tego, co słyszałam, zaczęłaś się śmiać. Później...
Głos zaczął jej drgać. Boję się tego, co powie. Uzna mnie za wariatkę...
którą jesteś
...czy raczej zerwie ze mną kontakty...
których nie macie
...lub pomyśli, że jestem dziwna? Nie wiem.
- Później rzuciłaś się na swojego stylistę. Ale n-nie z nożem, nie zaatakowa-ałaś, tylko-o... skoczyłaś na niego.
- Co się z nim stało? - dopytuję się.
Dziewczyna, widząc, że nie zamierzam się na nią wściekać, mówi dalej, już uspokojona.
- Obcasy wbiły mu się w rękę i wątrobę. Żyje, przeszczepili mu organy. Ale...
- Tak?
Waha się.
Nie wie, czy mówić.
No właśnie.
- Chodzi o to, że... Ty zw-war...
- Nie waż się tego mówić - warczę.
- Ok. Wiesz, chciałam ci jeszcze raz podziękować. I powiedzieć, że piękne miałaś te stroje. I makijaż.
Na te słowa obie przypominamy sobie mnie, kiedy otworzyłam jej drzwi kilka godzin temu. Znowu dostajemy głupawki. I to właśnie wtedy czuję coś... coś niezwykłego. Taką jakby więź. Nie wiem, co to jest. Dopóki nie dostrzegam zdjęcia ze ślubu moich rodziców na kominku. Kto je tutaj postawił?

Tuż po wyjściu Karin wpada do mnie ekipa przygotowawcza. Jeden, Dwa i Trzy uwijają się jak mrówki, próbując doprowadzić mnie do jakiegoś poziomu. Nie współpracuję. Próbuję je zagadać, jednak nie odpowiadają na moje pytania. W ogóle nic nie mówią. Jednak wiem, że mnie słyszą, bo na dźwięk mojego głosu drgają. Po dwóch godzinach udaje im się zrobić coś z moimi włosami i paznokciami. Brwi nie muszą ruszać - to taka moja mała obsesja.
I Trafiam do stylisty. Jednak nie mojego Paytona, tylko do jakiejś wypindrzonej laleczki o imieniu Messa. Nie wiem, czy ona jest człowiekiem. Ma chyba półmetrową, wściekle żółtą perukę, neonowo zielone, różowe, niebieskie, pomarańczowe spodnie założone do czerwonej, obcisłej koszulki i fioletowego sweterka. Te kolory też rażą mnie w oczy. Założyła do tego też buty na wielkim obcasie w kolorze peruki.
- Och, Decima! Jak się cieszę, że mogę z tobą pracować! - mówi głosem równie drażniącym jak te wszystkie barwy.
- Taa - mruczę.
- Nie martw się, nie będziesz Gotką! - ciągnie dalej. Wszystkie zdania kończy tak, jakby to były pytania. I tak ma już wyskoki głosik... wkurza mnie to. - Będziesz kimś nowym, kimś innym!
- Co się stało na balu? Wczoraj? - pytam.
- Co? - zbiłam ją z tropu swoim pytaniem.
- Jak się skończył bal w Kapitolu? - powtarzam. - Czy może takiej Divy, jak ty, na niej nie było?
- Nie, oczywiście, że byłam! - śmieje się nerwowo. - A co do twojej kreacji...
- Stop. Powiesz mi?
- Musisz porozmawiać z Labią! A teraz ubierzmy cię jak człowieka!
Przez następną godzinę czuję się jak pudelek przygotowywany do konkursu piękności. A nie, chwila, ja nim jestem. Taki żarcik.
W końcu patrzę w lustro. Wyglądam... to ja? Messa zrobiła ze mnie coś... coś nieludzkiego. W najgorszym tego słowa znaczeniu. Jestem ubrana - ciągle nie wierzę, że to ja - w sukienkę na ramiączkach, sięgającą do kolan, w kolorze jasnoróżowym. Do tego mam ciemno różowe, futrzaste rajstopy w których wyglądam jak... jak... nie umiem tego określić. W innym kolorze różu mam rękawiczki - aż do ramion. Stoję w - na oko - piętnastocentymetrowych szpilkach w kolorze fuksji, a na głowie mam jakieś jaskraworóżowe zwierzę. Nie wierzę, kiedy patrzę na swoją twarz. Swoją? Nie, to nie może być. Mam usta w najbardziej różowej szmince, jaką kiedykolwiek widziałam, a oczy i policzki wyglądają, jakby Messa też je przeciągnęła tą szminką. Włosy chyba też tym paskudztwem potraktowała. Mam ochotę rzucić się na nią, ale tego nie robię. Dziewczyna w odbiciu wygląda jak wyciągnięta z Kapitolu, a ja mam ochotę odnowić swoją opinię. Nie, nie chcę zwariowanej dziewczyny-morderczyni, tylko kapitolinkę w dystrykcie.
Uśmiecham się do Messy.
- Dziękuję! - szczebioczę.
- Nie ma za co, kochana! - piszczy.
Sztuczny uśmiech zostaje, kiedy wchodzę do sali balowej.

I kiedy z niej wychodzę. Wsiadam do samochodu po prawie siedmiu godzinach tańczenia i udawania, że się dobrze bawię. Jest noc. Ciemna, głucha noc, a ja jadę do domu.

Co jest? Co się stało? Czuję dym. Po domu niesie się swąd spalonego drewna. Musiałam zostawić wieczorem zapalony kominek... Nie, nie mogłam tego zrobić. Ja nie mam kominka.
Otwieram oczy, kiedy jestem już pewna, że nie zasnę. Po prostu za bardzo się rozbudziłam rozmyślaniem o moim nieistniejącym kominku.
To, co widzę, jest jak scena z filmu. Jednocześnie nie wierzę i się boję. Jest pożar. Pożar? Pożar. - kłóci się mój umysł. Dlatego chwilę zajmuje mi ogarnięcie sytuacji. I dopiero teraz rozumiem jej powagę.
Ooo... nie, nie, nie, nie, nie... nie mogę zginąć! Przecież... Nie! Skupiam się na jedynym punkcie, którym mogę uciec. Okno. Jest sześć metrów ode mnie. Od łóżka. Zasłonięte płomieniami... Od góry. Wstaję i próbuję przejść dwa kroki, ale nie czuję nóg. Padam na ziemię, a razem ze mną kawałek dachu. Sypie się pył. Mam go już w ustach, w nosie... Nie czuję się na siłach, żeby żyć. Mam ochotę zamknąć oczy, zasnąć...  Nie, muszę przeżyć. Nie pokonała mnie trucizna, kiedy byłam młodsza, nie pokonały mnie Igrzyska, to nie pokona mnie ogień. Będę walczyć.
Tchnięta tą myślą podnoszę się, jednak zauważam, że mam przytrzaśniętą nogę. Spadła na nią szafa z mojej sypialni. Próbuję ją wyciągnąć, szarpię się, jednak to nic nie daje. Wiem, że jeśli zaraz nie ucieknę, wszystko się na mnie zawali i umrę pod gruzami, dlatego przewalam się na plecy i odsuwam szafę za pomocą adrenaliny. Czołgam się do okna, kiedy płomienie uderzają we mnie z dziwną siłą. Syczę. Mam poparzone ręce.
Jeszcze tylko dwa metry mi zostały, kiedy Sypie się reszta dachu. Prosto na mnie. Wstaję, to moja ostatnia szansa. Jak w filmie, dzięki adrenalinie buzującej mi w żyłach, pędzę prosto na okno. Osłaniam twarz rękami. Uderzam w taflę szkła, jednak nic się nie dzieje. Dach spada. Ja próbuję. Okno nie puszcza. Gruzy przygniatają mnie do podłogi. Płomienie parzą mi stopy, języki ognia liżą moją twarz, moje włosy. A ja dalej próbuję. Przeciągam się, chcę się wydostać. Nie czuję już stóp. Dlatego powierzam całą swoją siłę rękom. Podciągam się na biurko, dziękując w duchu, że uczyłam się wspinać na drzewa, a nie biegać, i otwieram okno za pomocą rączki. Po czym, licząc, że przeżyję, spadam z sześciu metrów na ziemię.

><**>

- Ona nie przeżyje – słyszę lekarza prowadzącego.
- Jak to nie?! Musi przeżyć! To moje jedyne dziecko – załamuję się. Jedyne, odkąd... odkąd... bliźniaki...
Uderzam w ścianę szpitala pięścią. Jeszcze raz. Nikt mi nie zabroni. Moje dziecko, moja mała córeczka... Nie mogę jej znowu stracić!
Wyładowuję agresję na wszystkim, co jest dookoła mnie. Najpierw Igrzyska, a teraz to?! Kapitol mi za to zapłaci. Wszyscy mi za to zapłacą.
Wybiegam ze szpitala. Wyjmuję krótkofalówkę, którą zawsze mam ze sobą.
- Burmistrz, zgłoście się.
- Jestem, kapitanie – mówi główny strażnik.
- Do mnie, teraz – rozkazuję.
W czasie, w którym do mnie idą, kieruję się do Pałacu Sprawiedliwości. Żeby wymierzyć sprawiedliwość. Łapię jakiegoś chudego mężczyznę za ramiona i ciągnę ze sobą. Strażnicy przybiegają. Przytrzymują każdego, kto mi się napatoczy. Prowadzą tych wszystkich ludzi do dyb, będą ich karać. Karać za to, co zrobił Kapitol.

><**>

Światło...  ciemność. Czy jednak światło? Nic nie widzę. Nie wiem. Nie, to nie światło... a może jednak? Ciemność. Panuje wszędzie.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy. 
Zaśnij, kochanie.
To głos mojej mamy. Czy światło? Nie, to mama.
Hej, skarbie. Idziesz?
Dookoła niej biegają bliźniaki. Klint i Kim. Dokładnie tacy, jakich ich zapamiętałam. Pyzate buźki, niezgrabne nóżki. Przez chwilę się im przypatruję.
A potem nogi same niosą mnie w ich stronę.
- Mamo, mamo, to ja! Klint, Kim, nie poznajecie mnie?
Zza moich pleców wybiega dziewczyna. Ma blond włosy i brązowe oczy. W pierwszej chwili jej nie poznaję. Ale potem widzę to wszystko; trzy bransoletki na przegubie lewej ręki, granatowo-białe ubrania, czarne trampki, mała blizna na prawym policzku, tuż pod okiem. Zaraz dotykam tego miejsca u siebie. Nie ma jej. Kapitol wyleczył mnie ze wszystkich niedoskonałości, które czyniły mnie człowiekiem.
Lyme, jak dobrze, że jesteś. 
Mamo, jestem tutaj...
Nawet nie wiesz, jak tęskniliśmy!
Mamo...
Słuchaj, musimy ci wszystko opowiedzieć.
Nie! Jestem tutaj!
Wiesz, ile się działo?
Odchodzą. Wraz z młodszą wersją mnie. Tą głupią, nieuważną wersją mnie. Skąd ona się tu wzięła? Bez wahania pędzę za nimi. Muszę ich dogonić.

><**>

A potem słyszę przez jednego ze strażników, że ktoś mnie wzywa do szpitala.
Pędzę bez opamiętania. Wsiadam do samochodu, szoferowi każę jechać tak szybko, jak tylko może. Przerywam egzekucje.
Po chwili samochód się zatrzymuje.
- Co jest?! - wrzeszczę. Moja córka jest w szpitalu!
- N-nie wiem, sir... to chyba silnik...
- Wal się! Wszyscy upadliście na głowę.
Wysiadam i biegnę do szpitala. Ona nie może umrzeć, nie mogę stracić też jej... Nie mogę.
Z tą myślą dobiegam do budynku. Przepycham się pomiędzy wszystkimi mając nadzieję, że nie jest za późno.
Jednak wtedy usłyszałem głos lekarza.
- Tracimy ją.
Wszystko poszło na marne.

*

Czuję, że to jeden z lepszych rozdziałów.
Oprócz tego pożaru to chyba wszystko wyszło? A przynajmniej jakaś część... :D
Hmm... Epilog/nn ukaże się prawdopodobnie w ten weekend, chociaż niczego nie obiecuję. Będzie wena - napiszę! A jak nie to trudno :P
A teraz coś smutniejszego.
Zmarł śp. Philip Seymour Hoffman. [*] 
No cóż, podobno narkotyki. Ja w to nie wierzę. 
(za dużo kryminałów.)

No cóż. Z taką dłuższą notką pod rozdziałem Was zostawiam, ale też - z dłuższym rozdziałem ^^
Nie zapomnijcie skomentować. :*

26 stycznia 2014

Rozdział XVII

     Na przeszkodzie do dystryktu dziesiątego stała mi tylko jedenastka, w której już byłam. Teraz jednak jestem na podwyższeniu przed Pałacem Sprawiedliwości w dystrykcie Mileny. Przez całą przemowę prześladuje mnie twarz byłej sojuszniczki. Z plakatów rozwieszonych dookoła. Widzę ją, kiedy Des o niej mówi (tak na marginesie, nie ma za co) Przypomina mi się wszystko. Od samego początku, kiedy zauważyłam ją na powtórce Dożynek, przez szantażowanie mnie, żeby mieć sojusz, po jej straszną, psychiczną śmierć. I kiedy patrzę na jej trumnę, gdzie nie ma nikogo, moje serce przeszywa ból. Cierpienie. Nie wiem, jak wyrazić moje współczucie dla tej biednej, małej dziewczyny, która nie miała nikogo. Dlatego skracam moją przemowę i odchodzę. Nie chcę, żeby ludzie zobaczyli moje łzy. Ale kiedy chowam się do łazienki, one nie lecą. Nie chcą, nie mogą? Co za różnica.
     Lyme, jesteś słaba. To były tylko tortury. Załamałaś się przez to. Twoja psychika obumarła, marzenia wygasły. Nie jesteś już tą osobą, którą byłaś... Nawet nie masz pojęcia, jak jestem ci wdzięczna!
     Proszę, przestań.
     Ly, co się dzieje?
To właśnie ten problem: nie wiem. Czy jesteśmy ludźmi nawet wtedy, kiedy zabijamy? Czy już w tej chwili, kiedy nóż wszedł w pierwsze ciało, stałam się martwa? Co czyni z nas ludzi? Dlaczego należę do tego samego gatunku, co te wszystkie dobre osoby?
     Jesteś pewna?
     Pewna czego?
     Że na świecie są dobre osoby. 
     Kiedy tak to ujmujesz, to niezbyt...
     A widzisz, ja jestem pewna. Dobrymi osobami są te, co coś robią dla innych. Złe to te, co nic nie robią, ale te są potocznie nazywane dobrymi. Za to te dobre trafiają za kratki, giną. Na przykład, dobra osoba nie powie o sobie, że jest dobra, a zła powie o sobie, że na sto procent, a nawet dwieście jest dobra. Będzie przekonana, że robi dobrze, kiedy nic nie robi, będzie się mylić, bo robi źle, a ta dobra osoba może mieć wyrzuty sumienia. Świat taki już jest. Nie ma odcieni szarości. Jest tylko czarny i biały. Nie ma czegoś takiego jak mniejsze zło. 
     Ale jeśli na przykład...
     Nie podawaj przykładów. Jeśli chodzi ci o coś typu "uratować siebie, czy dziesięć innych osób", to nie zastanawiaj się. Uratuj siebie. Dziesięć innych osób prawdopodobnie samo się wpakowało w te kłopoty, to nie twoja działka, Ly.
     No nie wiem...
     Nie ufasz mi? Nie bądź głupią optymistką. 
     Nie jestem.
     W takim razie, kim jesteś?
     Wydaje mi się, że realistką.
     Wydaje ci się. Realista to odcień szarości. A takie coś nie istnieje. Pamiętasz?
     Des, przestań.
Słychać nawoływanie.
- Des, Decima! Des, złotko! Skarbie!
- PRZESTAŃ! - wrzeszczę. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z trzech rzeczy. 1. Siedzę na podłodze, ukrywam głowę w ramionach. 2. Woła mnie Labia, nie Des. 3. Krzyknęłam to na głos. Znowu.
- Des...? - Labia zagląda do toalety. Puka do drzwi mojej kabiny. - Złotko, jesteś tam?
Szybko poprawiam włosy i wychodzę z kabiny. Udaję, że jestem bardzo zajęta myciem rąk, kiedy Labia zaczyna mówić o tym, że za kilkanaście minut zaczyna się bal. Przystaję na chwilę.
      Kilkanaście? Aż tak dużo gadałam? Tak, Des. Tak dużo.
Nie kupuję tej różowej sukienki (Tak, gotyckiej...), kwiatków we włosach i butów na niskich obcasach. Po prostu nie.

    Dystrykt 7. sytuacja się powtarza.
    Dystrykt 6. znowu to samo. Nie patrzę w oczy nikomu, a podczas przyjęcia nie tańczę. Morfaliniści - czyli każdy zwycięzca z szóstki - oni się chyba tylko dobrze bawią. Nie obchodzi ich nic. A gdyby też się naćpać?... Może nie pamiętałabym o Charlesie.
    Dystrykt 5. nie komentuję tego.
    Dystrykt 4. Ludzie nie patrzą mi w oczy, a jeśli już, to z obawą że zabiję ich, tak jak zabiłam Ariel.
    Dystrykt 3.
    Dystrykt 1. Tutaj zabiłam Verę, która mogłaby przeżyć, gdyby nie ja.
I w końcu przedostatni przystanek. Kapitol. Jak przez mgłę widzę te dziewczyny, które mnie ubierają. Biedne awoksy. Czeszą mnie. Zrobiły coś złego, Ly. Malują. Nie rozczulaj się, to przestępczynie.
Aż w końcu staję przed lustrem. W tym pasiastym gorsecie wyglądam, jakbym nie miała żeber. Sukienka sięga mi do kostek, ma nieskończenie wiele falbanek. Do tego korale i mocny makijaż. Wszystko mi ciąży, nawet włosy. Mam ochotę pójść do łazienki, zakrztusić się wodą i zniknąć z tego świata. Na zawsze.
Nie!
Dzięki. Przecież muszę przeżyć.
Ludzie klepią mnie po plecach, jakby mnie od dawna znali. Taylor gdzieś poszła, Labia tańczy, a ja nie wiem, co robić. Jedynymi osobami, jakie znam oprócz nich to Jeden, Dwa, Trzy i Payton. Myślę o nim, a jednocześnie nogi same niosą mnie gdzieś. Myślę o fioletowym afro. O tęczowym warkoczu i ubraniach. O tym, że dzięki niemu miałam sponsorów. I o tym - co najdziwniejsze - że jest Kapitolińczykiem z krwi i kości. A jednak był moim przyjacielem. Był. Może i zbyt szybko się na niego obraziłam, ale sorry. Ly, on cię zdradził. Potrzebowałaś go, a on cię odtrącił. Czy tak zachowuje się przyjaciel? Ja jestem przy tobie zawsze, kiedy mnie potrzebujesz. Pamiętaj o tym.
Otwieram zaciśnięte oczy. Stoję przed czterema półmiskami. W jednym są truskawki - a obok nich czekolada. Za to w drugiej "parze" są maliny i karmel. Patrzę się na to osłupiała.
Sama tu przyszłaś. - Uświadamia mnie Des.
Unoszę wzrok. Przede mną - jaka niespodzianka! - stoi Payton. Jego ulubionym deserem były truskawki w czekoladzie. Ostatnio, przed wywiadem "zdradziłam" go, zamawiając maliny w karmelu. Nie wiem, czemu to zrobiłam.
- Hej, Des - odzywa się stylista. - Zatańczysz?  - widzę w jego oczach prośbę, ale nie opieram się długo i po chwili jesteśmy na parkiecie.
Patrzę na niego zimnym wzorkiem.
- Co? - pyta, zdziwiony.
- Jakbyś nie wiedział - odwarkuję.
Więcej nic nie mówimy. Po tym tańcu bez słowa odchodzę od niego. Opieram się o ścianę i udaję, że słucham jednego z gości, kolejnej osoby, która pragnie żeby mnie poznać. Nazywa się jakoś... nie, nie zapamiętałam. Trudno. Najwyraźniej nie jest kimś ważnym.
Gość przerywa, kiedy prezydent Snow wchodzi na podest, żeby wygłosić przemówienie. Coś o mojej odwadze, poświęceniu i przykładzie, jaki daję młodszym.
Parskam śmiechem.
Des, przestań.
Co, przeszkadza ci to?
Mnie nie, ale prezydentowi na pewno tak.
To podejdź do niego. Powiedz, że zwariowałaś.
Nie, nie zrobię tego.
No właśnie, tchórzysz.
Nie odpowiadam. Des się wścieka. Zaczyna na mnie krzyczeć, zagłusza prezydenta Snowa. Próbuję ją uspokoić. Nie daje się tak łatwo. Mrugam.

     Mrugam. Gdzie jestem?
Rozglądam się. To mój pokój, ten w domu w wiosce zwycięzców. Co ja tu robię? Pamiętam tylko jakieś przebłyski z przyjęcia. Payton. Gruby gość. Snow. Ciemność.
     Patrzę za okno. Jest ranek. Ile dni minęło? Nie wiem. W ubraniach wchodzę pod prysznic. Rozwala mi się piękna fryzura, spływa brokat z rękawów sukienki. Rozmazany makijaż jest teraz na całej twarzy. Stoję tak, dopóki woda nie robi się zimna. Wtedy myję i ciało, i włosy. Wychodzę z łazienki, wycieram się i ubieram w dresy. Siadam na łóżku w chwili kiedy odzywa się dzwonek do drzwi. Schodzę po schodach i otwieram drzwi. Nie rozpoznaję osoby stojącej po drugiej stronie. Ledwo dociera do mnie jej krzyk, a potem śmiech. I nie wiadomo czemu, dziewczyna rzuca mi się w ramiona.
- Dziękuję. - mówi.
- Za co? Kim jesteś?
- Karin. Zgłosiłaś się za mnie.
Coś zaczyna mi świtać.
- Aha, to ty, kiedy byłyśmy w przedszkolu założyłaś tajny klub o jakże dojrzałej nazwie "Decima jest idiotką"?
Rumieni się.
- Tak, to ja - odpowiada. - Ale byłam mała, miałam tylko siedem lat...
- Tak, wiem o tym. Ja miałam sześć i byłam o wiele lepiej ubrana od ciebie już wtedy. Zresztą... - lustruję ją wzrokiem. - jesteś ubrana elegancko, a ja jestem w dresie. Nawet teraz wyglądam o wiele lepiej.
- Nie sądzę - wzrusza ramionami i pokazuje lustro w salonie. - Popatrz tam.
Odwracam się i patrzę na swoje odbicie. Nie da się mnie poznać na pierwszy rzut oka.
     Mam biało-czarną twarz, tylko kiedy się przyjrzę widzę "przecieki" mojego prawdziwego koloru skóry. Za to włosy, roztrzepane po całej głowie, przypominają gniazdo dzikich ptaków. Mój śmiech rozchodzi się po całym domu. Karin patrzy na mnie niepewnie i też zaczyna się śmiać. Po chwili lądujemy na podłodze, krztusząc się ze śmiechu. A po dwóch chwilach, które potem okazują się być kilkoma godzinami, przestaję się śmiać.
- No dobra - mówię. - Wiesz, co stało się na przyjęciu?

***

Jest i nasz rozdział. :D Ta końcówka... Jakoś nie za bardzo mi wyszła (zresztą jak całość i tak bardzo krótka) ;/
Tak, męczyłam się trochę z tym, żeby jakoś było, chociaż mam ochotę sama się zgłosić na Igrzyska i spaść z podestu. Rozumiecie, 3 tygodnie przez zimowiskiem odwołali je! Szczerze? To wszystko jest do dupy.

Mam dla Was przynajmniej jedną dobrą wiadomość. (po tym moim narzekaniu xd)
Dostałam w piątek (24.01) nowego laptopa, to znaczy, że mogę bez przeszkód bardziej "poświęcić się" pisaniu ;) Do tej pory logowałam się na swoje konto na kompie taty i stamtąd pisałam. Albo z tableta. To było straszne, ale to już było... i nie wróci więcej! XD

I jeszcze jedno... Jak szablon? Jak muzyka? :D

Mam małe zaległości na waszych blogach, mimo tego, że trochę je nadrobiłam. Jeśli nie dodałam komentarza pod Twoim najnowszym postem (a pod innymi rozdziałami były) to napisz mi to w komentarzu ;) (tutaj albo w spamie :D)

Pozdrawiam, idę zrobić polski ;)
Numer10

Obserwatorzy