26 kwietnia 2014

Rozdział XXII

Dla Marresy (tak to się odmienia?) :)

Wszystko stało się tak szybko. Za szybko. 
Zanim zdążyłam się zorientować, Soren i Karin wylądowali na arenie. Wcześniej, na paradzie, wystąpili jako para rzymskich wojowników. Od razu zostali ulubieńcami tłumu, "swoim blaskiem", jak wyraził się Caesar (swoją drogą, szybko wyzdrowiał), "zasłonili całą resztę. Jak wyglądała Piątka?".
Potem były treningi. Z tego, co słyszałam, zawodowcy z Czwórki i Jedynki dosłownie błagali, żeby być z nimi w sojuszu. Obrali najprostszą, najtępszą taktykę – chcieli pokazać wszystkim, że to oni są najlepsi, oni rządzą, oni wygrają, oni zabiją wszystkich. 
I oceny zawodników. Nie było dobrych trybutów, takich, którzy wyszliby poza sześć punktów, nie licząc Zawodowców, którzy zdobyli tylko trochę więcej. Alyss i Rozen z Jedynki – po 8, a Jenne i Wallyson z Czwórki – 7 i 9. Karin zaprezentowała trochę strzelania z łuku i dostała 9, Soren pokazał rzut nożem (jednym trafił pięć manekinów) i odszedł z oceną 11.
Ogólnie rzecz biorąc, według mnie, sześćdziesiąte ósme Igrzyska Głodowe to była prawdziwa rzeź. Na arenie znajdowało się chyba pięć dwunastolatków (z Dwunastki i Dziesiątki po  dwóch, to zapamiętałam), parę czternastolatków i piętnastolatki. Reszta to zawodowcy, w sumie to wszyscy (poza Karin i Sorenem) mieli osiemnaście lat.
Tak więc nie angażowałam się w to. Znalazłam sobie koleżankę w Kapitolu, która chyba piąty rok z rzędu była mentorką. Johanna Mason, Dystrykt Siódmy. Kobieta silna jak żadna inna. Wyrażała się o Panem dosyć jasno, a nasze rozmowy... cóż, były jednostronne.
- Wiesz, czego najbardziej nie lubię w Igrzyskach? - spytała mnie, kiedy trybuci wsiadali do poduszkowców. Nawet nie czekała na moją odpowiedź. - Właśnie tego – okręciła się wokół własnej osi z wyciągniętą ręką. - Już któryś raz wiozę na śmierć bezbronne dzieci. Ani razu nie wylosowali kogoś, kto miałby jakiekolwiek szanse na przeżycie. Wiesz, co? - zwróciła się w moją stronę. - kibicowałam ci, żebyś zdechła w tej twojej gierce.
- Gierce? - zdziwiłam się.
- Tak, gierce. Zabijałaś wszystkich bezlitośnie. W jednej sekundzie, prawie że.
- Ja?! - oburzyłam się. - Nie zabiłam nikogo z twojego dystryktu, Jo! Ba, przez połowę Igrzysk nikogo nie zabiłam, nie zbliżyłam się do człowieka, bo zwariowałam, wiesz? Tak, zwariowałam i to dopiero niedawno odzyskałam umysł, więc, proszę cię całkowicie szczerze... - przerywam, bo Johanna patrzy na mnie z uśmiechem od ucha do ucha. - co? - warczę na nią. - takie to śmieszne? Ha, ha, ha!
- Wreszcie! - piszczy. - Udało mi się! Jestem najlepsza, yeah! - zaczyna skakać, wyrzuca ręce do góry w geście zwycięstwa.
- O co ci chodzi?
- Zdenerwowałam cię, wybiłam z twojej kamiennej twarzy! Miałaś emocje na tej poparzonej buźce, kochana! - znów krzyczy. A ja się śmieję.
- Brawo!
- JESTEM NAJLEPSZA!!! - wykrzykuje tak, że ludzie dookoła, inni mentorzy, patrzą się na nas z politowaniem. - DECIMA LYME GRABB ZAŚMIAŁA SIĘ DZIĘKI MNIE!!! Kłaniajcie się, ludzie!
Tak, Johanna była bardzo wybuchowa. Ale lubiłam ją. Na swój sposób, była na prawdę fantastyczna. Żadnego wstydu, żadnego zażenowania i ani grama kogoś innego, bo nie grała; była sobą. 
Nawiasem mówiąc, tuż przed rozpoczęciem Igrzysk, które oglądałyśmy razem, stwierdziła, że mam idiotyczne imię. I że pójdzie ze mną, żeby je zmienić, a potem ogłosi całemu światu, że to zrobiłam. I w ten sposób widziałam na żywo tylko kawałek odliczania. Resztę widziałam potem, bo poszłyśmy do jakiegoś miejsca, w którym wyczaiła, że mogę zmienić imię. I zmieniłam, tak. Na "Lyme Auren". 
Następnie wtargnęłyśmy do studia, w którym siedział Caesar Flickermann i komentował Igrzyska. Nie miał wiele do roboty, bo w tej chwili dzieci, te które przeżyły, uciekały, a Zawodowcy zbierali i oglądali łupy. Kątem oka zobaczyłam, że Karin i Soren żyją. Ogarnęła mnie ulga, mimo że nienawidziłam tych dwóch. Zwróciłam wzrok na komentatora. 
- Caesarze... - Ukłoniłam się, a Johanna parsknęła śmiechem.
- Des... - rzucił z pytaniem w oczach. - Johanno...
- Nie, nie Des, już nie Des, to jest najlepsze! - krzyknęła moja towarzyszka i potem zbliżyła usta do mikrofonu, który Caesar miał przy marynarce. - LUDZIE! DECIMA TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ! POWITAJCIE LYME AUREN! WIWAT DLA NIEJ!
I sama zaklaskała. Zaśmiałam się i też zaklaskałam. Wiwatowałyśmy we dwie, a obok nas, na ekranach, Zawodowcy liczyli zabite osoby.
W każdym razie, cała szóstka przeżyła. Zginęło dwanaście osób, równo połowa; wszyscy dwunasto- i czternastolatkowie, których było czterech, do tego trójka piętnastoletnich osób. Przetrwała jedna osoba z siódemki, więc Johanna została ze mną w Kapitolu. 
I później nie przypominam sobie, żebym coś, cokolwiek, aż do jej wyjazdu, robiła sama. A niestety, nie trwało to długo. Zawodowcy znaleźli i zabili piętnastolatkę już w trzecim dniu Igrzysk. Jo przy pożegnaniu powiedziała, że kibicuje moim, żeby zginęli, bo wtedy pojawię się w Kapitolu za rok. Uśmiechnęłam się na te słowa. Mimo masakrycznego brzmienia tego zdania, to było pocieszające, że ktoś chce mnie jeszcze raz zobaczyć. 
Później nie oglądałam Igrzysk. O tym, co się dzieje, dowiadywałam się od innych. Dopiero kiedy zostali sami zawodowcy usiadłam przed ekranem. 
No więc to było tak, że Karin i Soren, po rozdzieleniu się z innymi trybutami, śledzili dziewczynę z Czwórki, a kiedy ta zasypiała, chłopak wbił jej nóż w serce. Potem osiedlili się niedaleko Rogu Obfitości i nazajutrz wypatrzyli dziewczynę z Jedynki, Alyss. Tym razem, po krótkiej walce, Karin poderżnęła jej gardło. Rozen zabił Wallysona, a potem on został zabity przez Sorena. 
I została dwójka moich przyjaciół. Doskonale pamiętam każdą sekundę od śmierci Rozena.
- Kochanie... - Oczy Sorena zaszkliły się łzami. - zostaliśmy sami.
- Co robimy? - spytała Karin.
- Nie wiem, nie chcę cię opuszczać.
Podbiegł do niej i wziął ją w ramiona. A potem, zanim ona się spostrzegła, miękko zanurzył nóż w jej brzuchu.
- Co? - Wyraz twarzy Karin mówił wszystko.
- Przepraszam, musiałem to wygrać – odezwał się Soren szorstkim głosem.
I moja przyjaciółka umarła ze zdziwieniem wypisanym na twarzy. 
Teraz czekam, aż przywiozą Sorena z areny, wyleczą go, nakarmią i doprowadzą do stanu używalności. W sumie to nic nie robię. Na zmianę śpię, jem, płaczę za Karin, śpię, jem, płaczę... Nic nowego, prawda?
W końcu, po dwóch dniach, przyprowadzają go do mnie. Całego, zdrowego, bez ani jednego draśnięcia. Patrzę na niego z pogardą.
- Co, zadowolony?
- I to jak – mówi z szarmanckim uśmiechem.
- Zabiłeś ją.
- Mhm.
- I nic? Żadnych uczuć, niczego?
- Nie, dlaczego? Byłą tylko dziewczyną. Nawet nie łączyła nas jakaś wielka miłość.
- Dobrze wiedzieć.
- A co?
- I jak było? - Zmieniam temat.
- Jak było gdzie?
- Na arenie, idioto.
- Spoko. Wróciłbym tam, żeby powspominać, tak za parę lat.
- Świetnie. Nie radzę.
- Aha.
- Więc, wygrałeś. Przeżyłeś. Jesteś tutaj, cały i zdrowy.
- Faktycznie, jestem.
- I nic, żadnych fobii?
- Decima?
- Co? - pytam, zdziwiona. Pierwszy raz słyszę jak wypowiada to imię.
- Cieszę się, że wygrałem. Na prawdę. Teraz moje życie się odmieni. Ty tak miałaś zawsze, nie? Same luksusy, jedwabie, telefon, samochód, słodycze.
- Nie nazywam się Decima – mruczę. Znów zmieniam temat.
- Jak to?
- Zmieniłam imię.
- Aha. Jak się teraz nazywasz?
- Lyme. Lyme Auren.
- No to... mam coś powiedzieć?
- Taaak.
- Lyme? Dziwne imię.
Rozmawiamy. Rozmawiamy, jak gdyby przed dwoma dniami nie był maszyną do zabijania. Zresztą, kto wie? Gdybyśmy żyli w innym świecie, bez Igrzysk, bez Kapitolu, może byśmy się dogadali? Może miałabym chłopaka? Nie, tak by nie było. Parskam śmiechem. Dziwna myśl.
Później jest koronacja zwycięzcy. I koniec. Koniec tegorocznych Igrzysk.
Dziwne. Tak szczerze, to przecież nic takiego, prawda? Jak się jest mentorem to życie jest milutkie. A jeszcze lepsze, jak się nim nie jest. Uśmiecham się sama do siebie. Już nie będę więcej wozić dzieci na śmierć! 
I więcej nie zobaczę Johanny. No, może oprócz tych paru chwil za pół roku, kiedy Soren będzie miał swoje tournee. Tournee. Przed chwilą z niego wróciłam, tak?
A już, co do wracania, to jestem w domu. W tej małej chatce w Wiosce Zwycięzców, gdzie zaraz obok mnie będzie mieszkać Soren. Gdzie jest też Taylor, Enobaria i Brutus. Milutkie miejsce. 
Rzucam się na moje dwuosobowe, gigantyczne łóżko. Uśmiecham się, czując pod sobą znajomy materac, normalną pościel. I kawałek papieru. Zdziwiona, wyciągam go spod siebie. Jest wielkości mojej dłoni, zwykły, biały, wycięty fragment z kartki. Z nadrukowanymi literami. Które po chwili składają się zdania, które okazują się być wiadomością. Czytam je. Raz, a potem drugi i kolejny, dopóki moje oczy nie złożą z tego czegoś sensownego. A potem rozszerzam oczy z przerażenia.

Pożar to dopiero początek. Zniszczę Cię.
TOR

Nie rozumiem; dlaczego ktoś chce mojego zniszczenia? Po tym wszystkim, co przeszłam nie można mi już chyba bardziej zaszkodzić. Ciekawe, czego ode mnie ta osoba chce. Nie wiem, nigdy nic nikomu nie zrobiłam. W dodatku nie wyróżniałam się z tłumu, a przynajmniej na tyle, na ile mogła się nie wyróżniać córka burmistrza. Czytam karteczkę jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Skoro pożar był początkiem, to co będzie dalej? To właśnie to było jednym z najbardziej przerażających wydarzeń w moim życiu. Ciągle, kiedy zamknę oczy, czuję te płomienie pożerające moje ciało, ten swąd dymu, tą panikę i ulgę, kiedy wyskakiwałam przez okno, nie wiedząc, czy lepiej zginąć, czy przeżyć.
Ale żyję. I w dodatku wiem, a przynajmniej domyślam się, kto jest za to odpowiedzialny. Uśmiecham się szeroko sama do siebie, bo w końcu nie mam do kogo innego. To na chwilę zbija mnie z tropu, ale nic nie jest sprawić, żeby zmieniła się w tej chwili moja zadowolona mina. Dzięki, dzięki, dzięki za wielką podpowiedź, czym mam się zająć w najbliższym czasie. 

A uśmiech ciągle gości na moich ustach, kiedy pukam do jednego z najbardziej luksusowych domów w Dwójce i nie słyszę odpowiedzi. Wcześniej wymyśliłam, że się zemszczę, ale teraz dochodzę do wniosku, że to będzie zbyt dziecinne. Dlatego opieram się o marmurową kolumnę, która zdobi ganek. Po chwili jednak robi mi się niewygodnie i zmieniam pozycję. Siedzę teraz na ławce przed domem Taylor Olby Ravenstage.

*

Dostałam od Marresy dzisiaj ilustrację do 67 Dożynek i nie mogę oderwać oczu. Dlatego to właśnie jej zadedykowałam rozdział. ;) Napiszcie, jak Wam się podoba. ;)
by Marresa

Zapraszam do komentowania (i na drugiego bloga: http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/) :D

10 kwietnia 2014

Rozdział XXI

Moja ekipa szybko doprowadza mnie do stanu, w którym będę mogła pokazać się ludziom. Już dzisiaj będą przydzielone innemu trybutowi, innej osobie, która będzie wysłana na rzeź.
Sześćdziesiąte ósme Igrzyska rozpoczną się niebawem. A ja będę brać w nich udział – nie jako trybutka, ale jako mentorka. 
Ekipa tylko pomaga mi ukryć liczne oparzenia. Obcinają na krótko włosy, które już odrosły w dużej mierze, ale były nierówne. Zakładam kreację, którą przygotowałam sobie na to wydarzenie jakiś czas temu. Jest to krótka sukienka na ramiączkach w kolorze malinowym, do tego jaskrawożłółta marynarka z rękawami 3/4 i buty w tym samym kolorze, które mają niewiarygodnie wysokie platformy. Do tego ekipa maluje mnie pod kolor sukienki. 
Nie mogę znieść myśli, że muszę komuś mentorować. Dopiero co doszłam do pełnego zdrowia, fizycznego i psychicznego, a oni już mi każą zaprowadzać jakiegoś dzieciaka na rzeź... 
Jeden, Dwa i Trzy przytulają mnie i wychodzą z domu. Za pół godziny wszystko się zacznie od nowa. Wybiorą dzieciaki. Później pół godziny na pożegnanie się. I pięć godzin, jak nie mniej, do Kapitolu. 
Wzdycham. Mało brakuje, żebym się nie rzuciła na kanapę i załamała. Jedynym, co mnie od tego powstrzymuje, jest makijaż. Nie mogę płakać, jeśli zaraz mam pięknie wyglądać na scenie obok taty, prawda?
Powoli kieruję się do wyjścia, bo słychać trąbienie mojego szofera. Nie możemy się spóźnić, prawda? Wsiadam do samochodu. Jedziemy dziesięć minut, jak nie mniej i staję obok Pałacu Sprawiedliwości, gdzie dzieci już czekają na to, aż tegoroczni osiemnastolatkowie popełnią samobójstwo... ekhm, zgłoszą się na igrzyska. 
Przedstawienie się zaczyna. Wchodzę za Labią i tatą. Zajmuję miejsce w rogu sceny. Labia ogłasza, że burmistrz zacznie przemawiać, burmistrz przemawia, Labia zapowiada losowanie, Labia losuje. 
- Dendradon Muskier! - krzyczy radosnym tonem.
Co to za nazwisko?
- Zgłaszam się!
O nie.
- Przedstaw nam się, kochanie – świergocze Labia.
-  Mer... - ktoś mu przerywa.
- Ja się zgłaszam!
Ludzie... co w tym takiego fajnego?
Chłopak wchodzi na scenę. Skądś go kojarzę.
- Ja wystartuję w tych igrzyskach – warczy pierwszy chłopak, który się zgłosił. - to moje ostatnie. Spadaj, młody!
- Chyba nie. Ja będę trybutem – mówi spokojnie drugi chłopak. 
Nagle się orientuję, że kojarzę obu ochotników.
Ten pierwszy,  Mercred Soland, chodził ze mną do klasy, ale raz zimował. Jest rok starszy ode mnie. Rozczochrane blond włosy, oczy, których koloru nie da się rozczytać (szaro-granatowe, jeśli musiałabym powiedzieć, jakie są), gigantyczny tors, a nogi umięśnione tak, że kiedy się ich dotknie, podobno są twarde jak stal. 
Chłopaki się kłócą na scenie. Krzyczą, wymachują rękoma, a strażnicy nie interweniują. Niby czemu? To się zdarza na prawie każdych igrzyskach. 
Niespodziewanie Mercred ptrzy prosto na mnie. Wpatruję się w jego niezidentyfikowanego koloru oczy. Kłótnia ustaje, a on schodzi ze sceny. 
Labia ukrywa swoje zamieszanie i uśmiecha się sztucznie
- Teraz kolej na odważną, młodą i piękną trybutkę z dystryktu drugiego!
Nie musi losować.
- Chcę być trybutem – odzywa się ktoś, kogo śmierć najbardziej mnie zaboli.
Ma na sobie zwykłe, czarne spodnie i białą koszulę. Do tego założyła czerwone buty i wpięła sobie tego samego koloru kwiat we włosy. Karin wygląda przepięknie. Szkoda, że idzie na śmierć. 
Moja twarz w tym momencie jest pozbawiona emocji. Wiedziałam, że tak się stanie. W końcu zgłosił się też jej chłopak – Soren. 
Tak, te Igrzyska zostaną jednymi z najbardziej tragicznych historii w moim życiu. Oprócz, oczywiście, samego mojego życia. 
- A więc... - zaczyna Labia. - jak się nazywasz, słonko?
- Karin. Karin River.
- No więc mamy tegorocznych trybutów! Karin River i... - orientuje się, że nie zapytała chłopaka o nazwisko.
- Soren Jakcobs.
- Karin River i Soren Jakcobs!
Idą za strażnikami do pokojów, w których będą po raz ostatni żegnać się z bliskimi. To będzie ten ostatni raz, kiedy poczują, że ktoś ich kocha. Tegoroczni ochotnicy na śmierć. To będzie zbiorowe samobójstwo. We dwójkę, ale jednak. Tak to odczuwam. 
Zamykam oczy. Za dużo myśli. Tłoczy mi się w głowie. Mam. Za. Dużo. Uczuć. A może za mało? Sama już nie wiem, wszystko mi się myli. 
Orientuję się, że wstrzymywałam oddech. Powoli go wypuszczam. Po co go przetrzymywać wbrew jego własnej woli? To nie ma sensu. Nic nie ma sensu. Kompletnie nic. Świat, kraj, dystrykty, Panem, igrzyska. To wszystko jest do dupy. Tyle.
Wchodzę do Pałacu Sprawiedliwości i siadam na jednej z kanap ustawionych w holu. Rozglądam się po pomieszczeniu. Jest bogato wystrojone. Frędzle, ozdobne ramy, obrazy, wzory, szlaczki i jedwab. Jedwab i aksamit. Wszędzie tego pełno. Ktokolwiek projektował to wnętrze, musiał być z Kapitolu. Jestem pewna, że nikt z żadnego dystryktu, czy to Dwójka, czy Dwunastka, nie chciałby znaleźć się w takim pokoju. Wybucham śmiechem. A ja tak. Mi się to podoba. Ten przepych, te wszystkie ozdoby. Czy to sprawia, że jestem inna? Gorsza? A może lepsza? Albo po prostu nie powinnam być na tym świecie, powinni mnie wyeliminować?
Chwila, za mój gust? Znowu się śmieję. Mam głupie myśli. A zaczęło się od rozglądania po pokoju. Coś mnie pcha do podziwiania tego stylu, tego całego tłumu wszystkich rzeczy naraz. Wszystko, co nie powinno być ze sobą połączone, co nie powinno być spójnością, jednością, zostało tutaj zebrane. Pasuje do siebie.
Podchodzę do jednego z kilkunastu obrazów w dużych, dziwnych i pięknych ramach. To duży pokój. Wszystkie się mieszczą. Czytam napis pod malowidłem, który głosi: 

Michelangelo Caravaggio, Śmierć Marii (1606)

I dopiero wtedy przenoszę wzrok na obraz. Pokazuje przeszłość. Nieidealną. Pełną śmierci, bólu, smutku, wszystkiego, co w ludziach najgorsze. Objawia przede mną każdy szczegół, każdą wadę ukrytą w oczach, w wyrazie twarzy tych ludzi. Widać kobietę w czerwonej sukni na łoży śmierci. Nie widać po niej, że cierpi. Ma zamknięte oczy, jest spokojna. Śpi? Nie, umiera. Albo już umarła. Ale inaczej, niż ja znam śmierć. Tutaj rzadko kto umiera z takich powodów, jak kiedyś. Wiem, że kiedyś ludzie ze sobą walczyli. Mama mi o tym opowiadała. Świat był okrutny. Był, jest i będzie. Nie ukrywajmy tego. Jednak... Coś w tym obrazie mnie przyciąga. Właśnie to cierpienie. Nie Marii, kobiety w czerwonej sukni, jednak to coś w ludziach dookoła. 
Każdy jest załamany, każdy jest smutny. Nawet ci ludzie z tyłu, którzy może i nie przecierają dłońmi oczu pełnych łez, wyglądają na załamanych. Zawiedzionych. Śmiercią kogoś niekoniecznie bliskiego, ale kogoś, kto czegoś dokonał. Ta kobieta musiała wstrząsnąć ludźmi. Musieli ją podziwiać. Maria musiała być wielką osobą, a oni o tym wiedzieli. Ja o tym wiedziałam. Niesamowite, ile potrafiło przekazać jedno płótno. 
Otrząsam się z letargu, kiedy ktoś dotyka mojego ramienia. To Strażnik Pokoju, który oznajmia, że już muszę iść do pokoju, przygotować się na spotkanie z trybutami. Z ludźmi, których znałam. Kręcę głową ze zrezygnowaniem. Gdzie się podziali ci ludzie, ci z obrazu, opłakujący Marię? Zero taktu. Zero uprzejmości.
Wsiadam do pociągu. Ktoś, chyba strażnik, pokazuje mi mój przedział. Wchodzę do niego i rzucam się na wielkie, dwuosobowe łóżko z baldachimem. To już za tydzień. Za tydzień zaczną się kolejne Igrzyska w moim życiu. Chwila, "moim życiu"? Przecież nie mam życia. Nie mam rodziców, znajomych, a teraz stracę przyjaciółkę. 
Łza wypływa mi z oka. Nie, znowu to samo! Podnoszę się i po krótkim grzebaniu w szafie znajduję nowe ubrania. Przemalowuję się. Kończę farbować końcówki, kiedy do mojego pokoju puka Labia.
- Skarbie? - szczebiocze.
- Tak?
- Trybuci chcieliby się z tobą widzieć.
I bardzo dobrze. Niech zobaczą, że ich słodka historyjka kochanków, którzy zgłaszają się na Igrzyska żeby chronić siebie nawzajem, mnie nie rusza. Otwieram drzwi. Idąc korytarzem, donośnie stukam obcasami. Doskonale wiem, czego chcę. A raczej – czego nie chcę. A na pewno nie chcę pokazać, że prawdopodobnie szybka i nieuchronna śmierć Karin mnie rusza. Dlatego zdecydowanie wchodzę do przedziału, gdzie, według Labii, są nasze "nowe skarby".
- Chcieliście się ze mną zobaczyć. - Spoglądam na nich sucho.
- Des...
Idiotyczne imię. Wracam do domu i je zmieniam. Albo nawet może już w Kapitolu...?
- Tak?
- Przepraszam.
To Karin. 
- Za co? Zgłosiłaś się, tyle. Nic mi do tego.
- Ale...
- Nie przerywaj mi. Ok, z czego jesteście dobrzy?
- Z walki wręcz jestem najlepszy – pierwszy raz odzywa się Soren. - Umiem rzucać nożami, dziewięćdziesiąt pięć procent trafia do celu, a jeśli chodzi o łuk to jakieś osiemdziesiąt procent. - wzrusza ramionami, jakby to było nic. - A, umiem rozpalić ognisko i zakładać wnyki.
- Mhm, nieźle. A ty?
- No wszystko to co on. Ale najlepiej strzelam z łuku.
- Doobra. Macie jakąś strategię?
- Strategię? - pyta się idiotycznie Soren.
Piorunuję go wzrokiem.
- No, halo. Chcesz przeżyć?
- Chcę...
- To strategia. Musimy ją wymyślić.
- A na przykład?
- Na przykład to, że jesteście w zawodowym dystrykcie. Możecie złączyć siły z Jedynką i Czwórką, pokonać wszystkich, a potem wykończyć siebie nawzajem. Albo udawać, że nie macie żadnych, kompletnie żadnych umiejętności, tak jak ja w tamtym roku. - chichoczę. - ale się wam to nie uda. Nie macie dobrych predyspozycji...
- Dobra, zrozumieliśmy. - słyszę poirytowany głos Karin. - A jakieś rady?
- Jakie, na przykład?
- Co mamy robić, żeby przeżyć?
- Nigdy, ale to nigdy w życiu nie lekceważcie tego, że arena, sama arena i trybuci mogą was zabić.
- Wiemy, nie jesteśmy głupi – przewraca oczami Soren.
- Nie mówię tu o tym, że zejdziesz z tego świata, głupku – podnoszę głos. - bo właśnie już w tej chwili zaczynasz ignorować moc areny. - Co z tego, że mówię jak obłąkana, stara, szalona wróżbitka, która straciła swoją kryształową kulę. Nie no, co tam! - Arena cię niszczy. Psychicznie. Stracisz zmysły. Powoli Ci je wydrze. Potem wymemła, pogryzie, poślini, spali, sklei, podepcze, podrzuci, pozbija, porwie i wypali je kwasem, cholernym kwasem o którym uczyłeś się na cholernej nauce o chemicznych wytworach! Nic ci nie zostanie, rozumiesz? Nic. Jasne, dostaniesz swoje zmysły, myśli i przeszłość z powrotem. Wszystko dostaniesz priorytetem, pocztą międzykrajową. Ale jak zobaczysz to wszystko, spojrzysz na to z obrzydzeniem, to nie będziesz chciał tego znowu mieć w swojej głowie. Posłuchaj mnie.
Zamiera. To, co powiedziałam, dzwoni mi w głowie. To moje słowa? Tak, moje. To smutna prawda, która do mnie dociera. Właśnie się zorientowałam, że powiedziałam im prawdę o sobie. 
Ktoś mądry powiedział, że kochamy wciąż za mało i stale za późno*. Zgadzam się z tymi słowami. Dlaczego? Dlaczego tak myślę? Wystarczy popatrzeć na obraz śmierci Marii. Ją kochali wszyscy w chwili jej śmierci. Za późno. Nie spieszyli się wcześniej, więc ta miłość wyschła, przeterminowała się, jeśli to w ogóle możliwe. 
Nie umrę w najbliższym czasie. Wiem to. Skąd? To proste. Nikt mnie nie kocha. Jestem sama na tym świecie. 
Z tą myślą kładę się na łóżku w moim przedziale. Z tą myślą zasypiam. Z tą myślą budzi mnie Labia, już w Kapitolu. 
Przeżyję ten tydzień, postanawiam. Dam radę. Jestem najlepsza. Jestem najlepsza. Jestem Decima Lyme Grabb. 


* Jan Twardowski, Śpieszmy się kochać ludzi

***


Okay, po miesiącu prawie coś jest. Wydaje mi się, że dobre, ale to już oceńcie sami. 

Nie podoba mi się to, że tyle osób zawiesza blogi. 
+ Lindsey Stirling w Warszawie, 13.09 (jeśli czegoś nie pomyliłam)! Już pewnie wiecie, ale ja się tym jaram *.*

Obserwatorzy