27 października 2013

Rozdział XV

Śmieję się głośno do swoich myśli, a klaszcząca publiczność w jednej chwili zamiera.
- Caesarze - witam się. 
- Decimo - skina mi głową. Ostrożnie, jakby się bał. 
Wybucham śmiechem. 
- Oj, mówiłam ci przy ostatnim spotkaniu, mów mi Des!
- Dobra, Des. Powiedz mi, jak się czujesz po wygranych Igrzyskach?
- Świetnie! Odkryłam w sobie nowe hobby...
- No, dobrze - przerywa mi szybko, nie pozwalając dokończyć zdania. Czemu? - Może obejrzymy sobie wszystko od początku?
- Niech ci będzie - wzruszam ramionami. 
     Całość trwa cztery godziny. Zaczyna się od tego, jak zgłaszam się za tą dziewczynę, Karin. Najlepsza decyzja w moim żałosnym życiu. Później parada, wywiad, ocena. Później widać moment kiedy biegnę, wbijając nóż w plecy dziewczynie z jedynki i, jak się potem okazuje, po kolei parze z ósemki. Dobrze im tak.
Jak ja mogłam to zrobić?
Dlaczego nie zabiłam jeszcze kilku osób?
     Później widać, jak bezlitośnie wbijam nóż w brzuch temu obleśnemu chłopakowi z 11. Potem jak rzucam oszczepem w Milenę. Titusa nie pokazali. Czemu? 
Nie chcą wiedzieć, przez co przeszłam?
To był okropny widok.
Ale prawdziwy. 
     Śmieję się. Chwilowo oczy wszystkich skupiają się na mnie, jednak nic się nie dzieje, więc z powrotem patrzą na ekrany. Nie chcą pokazywać, jak szalałam...
szaleję
...więc skupiają się na zawodowcach. Pokazują wymianę zdań, jaka między nimi zaszła. Po chwili rozdzielają się. Erwin zjadł Hawkę, a zaraz potem sam zrobił sobie kilkanaście zadrapań. Też mi profesjonalista! Później widać, jak zabijam Ariel, jak opatruję sobie rękę. Oczy wszystkich znów kierują się na mnie, kiedy im macham prawą ręką. 
Co?
Tak, właśnie to, Des.
I w końcu walka Petera i Seana, potem zabijam Seana i Erwina, koniec. Uśmiecham się do publiczności. Caesar mówi o ilości zabitych osób: 8.
- Tylko? - dziwię się. Dopiero teraz do mnie dociera, że powiedziałam to na głos. 
Flickerman się cicho i nerwowo, jakby ze strachem, śmieje.
- A więc, Des... Co czułaś, kiedy zgłosiłaś się Karin?
- Och... Byłam bardzo szczęśliwa, że moje marzenie o zabijaniu się spełni - odpowiadam, mówię prawdę. - Byłam ciekawa, jakie to uczucie, kiedy nóż wchodzi w ludz...
- Dobrze, dobrze - znów przerywa mi prowadzący, a mnie zaczyna wkurzać jego uśmieszek. Przez chwilę słucha poleceń przez słuchawkę.
Przyglądam się mu. Co on ma w głowie? Zwykła marionetka Kapitolu. Ciekawe, co by mi zrobili, gdybym...
Wchodzi prezydent Snow. Wita się, słychać hymn Panem. Uśmiecham się słodko, ale nie patrzę na niego. Mrugam oczami, kiedy podchodzi do mnie i kładzie mi koronę zwycięzcy na głowie.
- Noś ją dumnie. Gratuluję - mówi.
- Dziękuję! - Odpowiadam, uśmiecham się i patrzę na publiczność, byle nie w oczy Snowa.
Zaraz po skończeniu show, Caesar gdzieś wychodzi. Idę za nim, mówię, że muszę iść do toalety. Wchodzi gdzieś na górę, a ja szybko wbiegam po stopniach za nim. Adrenalina uderza mi do głowy, kiedy czuję coś po wewnętrznej stronie uda. Nie zwracam na to uwagi, biegnę dalej za prezenterem. Gdyby mnie zauważył, miałabym problemy, jednak on patrzy tylko przed siebie. Po dziesięciu minutach dochodzi co jakiś drzwi. "C. A. F." - głosi napis. Caesar Andreus Flickerman... Wpisuje jakiś kod, nie widzę, jaki. Wchodzi do pokoju, ale nie zatrzaskuje za sobą drzwi. Cicho wbiegam tam za nim i niemal natychmiast zamieram, kiedy prezenter zatrzymuje się i odwraca. 
- Co... - przełyka ślinę. - Co ty t-tu robisz?
A ja wtedy widzę moją szansę. Przypomina mi się coś, co drapało mnie po udzie. Sięgam dłonią pod spódnicę, co wygląda bardzo, ale to bardzo dziwnie, bo wyginam się przy tym. Gorsety są bardzo niewygodne. Caesar patrzy się na mnie z obrzydzeniem. Ciekawe, o czym myśli?
     Wyciągam z pokrowca nóż. Uśmiecham się, jest dobrze wyważony. Dziękuję w myślach Paytonowi. Czyżby wiedział...? Nie mogę teraz o tym myśleć. 
Zbliżam się do Caesara, a on odsuwa się ze strachem. 
- Boisz się? - pytam. Znęcanie się nad nim sprawia mi przyjemność. 
Nie odpowiada. 
- Boisz się? - ponawiam pytanie z naciskiem w głosie. 
Prezenter kiwa lekko głową.
- T-tak.
- I dobrze. Wiesz, kim jestem?
- Zwyciężczynią Igrzysk.
- Zła odpowiedź. - mówię i dopadam do niego, zatykam mu usta dłonią i przykładam nóż do brzucha. - Musisz za to zapłacić. - wbijam mu końcówkę noża w podbrzusze. Wrzeszczy, a ja delektuję się tym. Pokój jest, całe szczęście, wyciszony. - Odpowiesz dobrze?
- Jes-steś... t-ty je-esteś-ś... - jąka się.
- Dla ciebie pani, szczurze! - krzyczę i wbijam nóż głębiej. Jego wrzask odbija się od ścian. Przybiega awoks.
W przypływie złości rzucam w służącego zakrwawionym ostrzem, a ono przebija mu krtań. Uśmiecham się z satysfakcją. 
- Jeśli choć słówkiem piśniesz komukolwiek, co tu się zdarzyło, zapłacisz za to. - zwracam się do Caesara i wybiegam z pokoju. 

*

Nazajutrz jestem w pociągu, jadę prosto do Dwójki. Nic ciekawego się nie dzieje, tylko Labia szczebiocze bez przerwy jak to ona się cieszy, że przeżyłam. Nie widzę Taylor. Gdzie ona jest? Ta podła, obrzydliwa suka...
- Cześć wszystkim - mentorka wchodzi do pokoju.
- Oh, witaj - mówię. - Właśnie o tobie myślałam.
Kobieta uśmiecha się fałszywie. 
- Cześć, Decimo.
Po chwili dzwoni telefon Labii, a jego właścicielka wychodzi, żeby go odebrać. Zostajemy same. Dwie morderczyni, dwie zwyciężczyni.
- I co zrobisz? - pytam. - Zabiłam twojego kochasia, co mi zrobisz?
Taylor się rumieni, jest zdziwiona.
- Skąd wiesz? - patrzy na mnie podejrzliwie.
- Kochana, wszyscy wiedzą.
- Wszyscy...?
- Cały dystrykt.
Uśmiecham się na widok jej miny.
- Teraz go nie ma. Zabiłam go tą ręką - pokazuję jej lewą dłoń. Za nic nie umiem podnieść prawej.
Taylor chce odpowiedzieć, już otwiera usta, kiedy do przedziału wbiega Labia.
- N-nieeee-e! - łka.
- Co się stało? - natychmiast znajduję się koło niej. Wiem już, co powiedzieli jej przez telefon.
- Bo, bo chodzi o to, ż-że... - chlipie.
- No, wyduś to z siebie! - pogania ją Taylor.
- T-to straszne... - jęczy.
     Mija pół godziny zanim doprowadza swój stan psychiczny do jakiegoś względnego porządku. Następne dwie zajmuje jej poprawienie makijażu, fryzury i przebranie się. Gdy znów otwiera usta, żeby wreszcie coś nam powiedzieć, Przychodzi do niej SMS. Patrzy na niego i wymiotuje. Wybiega. Mam ochotę na nią nakrzyczeć, jest tchórzem. Nie ma już czasu na umycie się, bo dojeżdżamy, więc szybko zakłada jakiś płaszcz i przeciera wodą usta.
      Kiedy jesteśmy na stacji, otacza mnie tłum...
idiotów
...dziennikarzy i strażników pokoju. Labia przyczepia mi się do rękawa, Taylor szczebiocze do kamer.
- Byłam bardzo zajęta... Dobrze sobie radziła... - słyszę fragmenty jej odpowiedzi. - Tak, Erwin był bardzo utalentowany... Nie, przecież niczego nie potrzebowała.
Mam ochotę ją walnąć w ten tłusty łeb. Jak ona może mówić, że nic mi nie było potrzebne! Halo, straciłam...
rozum
...rękę!
- Dajcie tu te mikrofony! - wrzeszczę.
Dziennikarze pędzą, mają nadzieję, że czymś ich oświecę. Jasne. Podkładają mi mikrofony ze wszystkich stron, zadają pytania. Nie mogę ich odpędzić, lewą rękę zajmuje mi szlochająca Labia.
- CISZA! - krzyczę. Wszyscy zamierają. - No, dobrze, odpowiem na kilka losowych pytań, nie dotyczących Igrzysk. Ty? - wskazuję jakiegoś dziennikarza.
- J-jakie ma p-pani zainteresowania?
Zabijanie, chcę odpowiedzieć. 
- Gram na skrzypcach i na gitarze - mówię zamiast tego i wskazuję rudą kobietę. - Ty?
- Ma pani dla nas jakieś nowości z Kapitolu? - pyta odważnie.
I wtedy odzywa się Labia, też otoczona mikrofonami.
Wypowiada cicho trzy słowa.
- Zamach na Caesara.

***

Kochani!
Macie ode mnie taki rozdział.
Nie wiem, co o nim myśleć. :D
Wydaje mi się, że jest dobry, a przynajmniej, że nie jest zły... xd

Wszystkiego najlepszego, Julites - spóźnione życzenia, ale co tam. Dedykuję Ci ten marny tekst :P Muszę się porządnie zabrać za Twojego bloga :D

Idę czytać Tułaczkę Odyseusza i Quo Vadis... ; -;

Pozdrawiam i zapraszam TUTAJ.  :D
I jeszcze muszę Was poinformować, że zmieniłam nick i nazwę na google +.
Numer10

20 października 2013

Rozdział XIV

Śmieję się cicho.
- Co słychać? - pytam. Idiotka.
- Nie odzywaj się, nie masz pozwolenia - warczy.
- Sama sobie pozwoliłam - oznajmiam.
- Chcesz szybkiej śmierci?
- No widzisz, może rzeczywiście jestem taką debilką, jak wszyscy, nawet twoja kochana Taylor, myśleli? - trafiam w czuły punkt. Czuję krew na szyi.
- Zamordowałaś Seana. Verę. Rachel.
- No co ty, serio? - ostrożnie strzepuję rękę, żeby odwinąć bandaż, a Erwin mówi dalej.
- Słuchaj, możemy to załatwić inaczej... - mocno ruszam ręką w dół, a opatrunek spada z mojego ramienia.
Wystarcza jedno spojrzenie na brak łokcia, żeby się zdziwił. Nurkuję pod jego ramieniem i stoję teraz naprzeciwko niego.
- Jeśli wygrasz i mnie zabijesz, ludzie cię znienawidzą - mówi, a potem śmieje się cierpko. - Zapomniałem, już cię nienawidzą.
- I dlatego nie robi mi to różnicy - szepczę, bo zrozumiałam, że gdzieś tam Erwin ma rodzinę, a ja nie. Jest więcej warty.
On wykorzystuje moją nieuwagę i doskakuje do mnie. Tnie maczetą, ale udaje mu się tylko zrobić zadrapanie na prawym barku. Szybko odchodzę do tyłu.
- Skoro tego chcesz - warczę.
     Rzucam się na Erwina z szybkością kocicy, która chroni swoje dzieci, ale on odskakuje i mój nóż nic mu nie robi. Chłopak odparowuje atak i atakuje mnie z prawej strony, na co szybko się odwracam i tnę mu rękę tuż nad nadgarstkiem, wytrącając broń z ręki. Natychmiast się po nią schyla, a ja wykorzystuję okazję i pochylam się, żeby wbić mu nóż w plecy, ale ostrze się odbija. Pancerz. Dlaczego na to nie wpadłam wcześniej?! Erwin robi zamach i natychmiast czuję ból w nodze. Po chwili oddaję mu i nie ma już nic z profesjonalnej walki, która miała miejsce przed chwilą. Szamoczemy się bez celu na ziemi, czasem ja go trafiam, a czasem on mnie. Dziwne, ale ma tylko górę od pancerza, więc atakuję nogi. Oczywiście mam utrudnione zadanie, bo bronię się i atakuję tylko lewą ręką, ale daję radę. Po chwili jednak staje się jasne, że nie wygram tej walki. Erwin blokuje mi rękę i siada na mojej klatce piersiowej. Jestem na straconej pozycji.
- Pewność siebie uleciała, co, księżniczko? - syczy mi do ucha. - Mogę to załatwić szybko, nie martw się.
- Wolę kąpać się przez miesiąc w sikach całego Panem, a twój smród, jaki zostawisz mi na koszulce będzie jeszcze gorszy - odparowuję.
- Skoro nie chcesz, będziesz cierpieć... - po tych słowach powoli wbija mi nóż w bok. To, że robi to powoli, jest najgorsze: czuję taki ból, jakiego nie można sobie wyobrazić. To po prostu niemożliwe.
- Powiesz mi... jedną - kaszlę krwią. - rzecz...?
- Jaką, szmato? - pyta i strzepuje z siebie moją krew.
- Ile prez... prezentów miałeś od... Ta-Taylor? - przy ostatnim słowie pluję mu w twarz i uciekam, dopóki jest zaskoczony. Wstaję i opieram się o drzewo, trzymając się za bok. Po krótkiej chwili zastanowienia wciągam dwa noże lewą ręką i rzucam w Erwina. Czuję przeszywający ból w boku, w którym tkwi maczeta. Zapada ciemność.

     Otwieram oczy. Muszą się przyzwyczaić do bieli, którą widzę nad sobą. Światła, światła wszędzie. Gdzie ja jestem? Nic nie pamiętam... Czemu...?
Nagle, wspomnienie wraca. Milena. Titus. Lekarstwo. Tortury. Mama. Nie... Nie, proszę. Powieki, nie zamykają mi się. Szarpię ręką. Raz. Drugi. Nie, nie, błagam! Ostatnim, co widzę jest białe światło.

Oddychaj, oddychaj! Wdech wydech wdech wydech wdech... Co się stało? O co... wydech! ODDYCHAJ. Proste.
Jestem... Jak ja się właściwie nazywam? DECIMA. Des. Dziesiąta. Wiek... Ile mam lat? O, tak, już pamiętam. Szesnaście. Gdybym wiedziała, który jest, to może siedemnaście. Nie ważne. Właściwie czemu nie mogę mieć znowu czternastu lat? Tak jak... Milena.

Wciągam głęboko powietrze, próbując ustalić, gdzie się znajduję. Coś piszczy, ale nie wiem, co. Widzę tylko oczy.
Oczy są zwierciadłem duszy...
A te są podłe. Złe. Piszczenie ustaje.

     Kiedy tym razem uchylam powieki, coś ciąży mi na prawej ręce. Odwracam głowę, żeby zobaczyć co to, a wtedy widzę trochę przeszczepionej skóry na prawym łokciu. Próbuję ruszyć ręką, ale wiem, że nic z tego. Rozglądam się dookoła. Rozpoznaję białe ściany, już wiem, że jestem w pokoju szpitalnym. Czy... Czy to znaczy, że wygrałam? Patrzę na godzinę: 3:46. Pod tym widzę datę. Otwieram oczy ze zdumienia. Zwykle Igrzyska trwają do końca lipca, później, po Sylwestrze, jest Tournee zwycięzców, następne igrzyska, tournee itd. Jednak na początku sierpnia powinien być wywiad ze zwycięzcą... Nie wierzę. Nie. Czy na prawdę tak długo spałam? To niemożliwe. Szarpię się. Czy to jakiś głupi żart?! Co się stało? Trafiłam Erwina, wgrałam? Czy to tylko sen, wizja przed śmiercią? I przede wszystkim: czy mieszkańcy Kapitolu się nie znudzili przez ten czas?
     Słyszę chrząknięcie. Odwracam się w tamtą stronę i widzę lekarza w białym stroju, stojącego przy moim łóżku.
- Wreszcie się obudziłaś - mówi, a jego głos dudni mi w uszach. - Jako pierwsza zgotowałaś nam takie problemy, trzy razy próbowaliśmy cię budzić: na wywiad, drugi raz na wywiad i na Tournee, ale udawało się tylko na kilka sekund... Rozgadałem się. Masz jakieś pytania?
Myślę. O co zapytać?
- Erwin... - szepczę. Mam dużą chrypę, ale lekarz rozumie o co mi chodzi.
- Nie żyje. - odpowiada. - Rzuciłaś dwoma nożami i jeden trafił w szyję, drugi w czoło.
- Wyg... - odchrząkam i udaje mi się wykrztusić trochę głośniej. - Wygrałam?
- Tak. Ale musimy jeszcze cię zbadać. Masz być gotowa na dziesiątą do wywiadów i zdjęć, następnego dnia jesteś u siebie, w dystrykcie, potem dajemy ci tydzień i jedziesz na Tournee. Mamy w końcu drugą połowę marca.
- Marca? - oczy wyskakują mi ze zdziwienia na wierzch. - Zegarek pokazuje, że jest początek lutego...
- Och. Zepsuł się najwyraźniej, bo pokazuje 3.47 od miesiąca - zachichotał, nie wiedzieć czemu. - O, a tak poza tym... dobrze się czujesz?
- T.. tak.
- W ogóle to jestem doktor Carrey, ale mów mi Car.
- Des.
Nawet nie zauważam, kiedy znajdujemy się w Centrum odnowy. Jeden i Dwa rzucają mi się na szyję. Trzy rzuca mi dziwne spojrzenia, ale nie przejmuję się nią. Nic się nie zmieniły; chodzi mi o operacje plastyczne, bo moda na koty zdążyła już trzy razy przeminąć. Zachowały dawne kolory, ale ubrania się mocno zmieniły. Fioletowa Jeden ma długie do kolan włosy z prostą grzywką do nosa, do tego wielkie szpilki, spódnica na równi z włosami i kontrastująca z odcieniami fioletu, żółta wielka bluzka, chyba XXL. Dwa i Trzy wyglądają tak samo, tylko że są po kolei: niebieskie i zielone. Z radością się z nimi witam, ale czekam najbardziej na Paytona, z którym mam się spotkać po wszystkim.
     Moja ekipa przygotowawcza marudzi na wszystko: na moje brwi, włosy (swoją drogą dalej zielono-oliwkowe), to jak makabrycznie schudłam i na moją rękę, którą dalej nie mogę ruszać. Nie zgadzam się na żadne operacje, które mi proponują i po dwóch godzinach (około) puszczają mnie do Paytona.
     Ten z kolei się wcale nie zmienił. Ani trochę. Dalej ma swoje fioletowe afro, tęczowe ubranka i warkocz ciągnący się po ziemi. Ze łzami w oczach podchodzę do niego, żeby się przytulić, ale spotykam się z zimnym spojrzeniem i zastygam w miejscu. Mój stylista przechodzi od razu do rzeczy.
- Na wywiadzie wystąpisz w czarnej sukience, prosto z...
Jednak ja go nie słuchm. Do moich myśli wdziera się nie przeszłość, lecz przyszłość. Co się dzieje z moim ojcem? Jak mnie przyjmie dwójka? Charles? Czemu wszystko jest takie niepewne?
     Nawet nie zauważam kiedy Payton zaczyna mnie ubierać i szykować. Nie obchodzi mnie to. Czemu jemu też nie wbić noża w brzuch? Pff. To takie proste. Wszyscy to robili. Ja też. Ile osób zabiłam? Cztery, pięć...? Nawet Milenę zabiłam. Należało się jej. Głupia suka z dziesiątki.
- Hej... Decima... - mrugam, kiedy stylista pstryka mi przed oczami.
- Czego? - warczę.
- Popatrz w lustro.
     Moje spojrzenie kieruje się w tamtą stronę. Widzę dziewczynę, która wygląda jakby uciekła z jednego z tych obrazów które powstały tysiąc lat temu. Gorset i spódniczka, włosy pod tym żałosnym kapelusikiem... Typowe.
     Udaję, że nie zauważam Paytona, czekającego na pochwałę z mojej strony. Jeszcze czego! Nie zważając na to, że suknia się może pobrudzić,  pognieść czy Bóg wie co jeszcze, siadam szybko na krześle i zamawiam jedzenie.
Maliny w karmelu.
Stylista zamiera, ale nic nie mówi. Podejrzewam, że Snow mu coś zrobił, zagroził czy coś w tym stylu. Trudno. Jego strata.
Po jakichś czterdziestu minutach Payton oznajmia:
- Powinnaś iść na wywiad. Za siedem minut jesteś na wizji.
Nie patrzę na niego, wychodzę i kieruję się w stronę sceny. Równo o 10.00 siadam na fotelu, kurtyna się podnosi, a ja słyszę głos Caesara Flickermana.
- Panie i panowie, oto zwyciężczyni sześćdziesiątych siódmych Igrzysk Głodowych, Decima Grabb!
A może jemu też wepchnąć nóż w brzuch...?

XXX

Hej, cześć!
Zgadnijcie, czemu publikuję ten post akurat dzisiaj, 20.10?
Huhuh, tak, mam dzisiaj urodziny :3
A to taki prezent ode mnie. :D
Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni (albo zadowolone; nie wiem czy oprócz czytelniczek mam czytelników ale lepiej nie ryzykować XD), ale wydaje mi się, że napisałam całkiem dobrze. ;)

http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/ zapraszam :33

01 października 2013

Rozdział XIII

Przez następny dzień absolutnie nic się nie dzieje. Zostaję w tym samym miejscu, za pomocą lewej ręki  rozpalam ognisko, poluję, piję... Tylko ta lewa ręka. Czemu? Nie wiem. Prawej dalej nie czuję, ale wiem że ta... szalona część mnie jakimś cudem nią ruszyła. Ciekawe... Ale nie mogę teraz o tym myśleć. Mam to wygrać, tak?
Robię zapasy na dwa dni (więcej organizatorzy nie dadzą mi siedzieć spokojnie) i pakuję wszystko do plecaka. Piję tyle wody ile się da, napełniam butelkę i wsponam się na drzewo. Prawej ręki dalej nie czuję, ale zadaję sobie pytanie: Czemu ona mogła nią ruszyć? Czemu? Stop. Nie zastanawiaj się nad tym.
Jednak to jest silniejsze ode mnie.
Dlaczego nie mam kontroli nad swoim własnym ciałem?
Przechodzą mnie dreszcze.

Nie, nie, nie... znowu to samo! Nie mogę się ruszyć, została mi tylko... prawa, zabandażowana ręka. Siedzę na jednej z wyższych gałęzi, ale na szczęście wcześniej jakoś złapałam równowagę. A teraz? Co się dzieje? Widzę świat jakby przez mgłę. Mam wstrzymany oddech. Jeśli zaraz go nie złapię, zemdleję. 

Znowu to samo! Miało już tego nie być! Ona przecież zniknęła! Pamiętam to! Dlaczego?! Czemu sama sobie to robię. Wciągam dużo powietrza, tamta idiotka jakoś o tym nie pomyślała. Prycham. Moja... moja ręka! Jest inaczej ułożona, jakby... jakby łapała równowagę? To bez sensu. No bo niby dlaczego miałoby tak być?

Jestem unieruchomiona. Nie mam czym oddychać, nie mogę mrugnąć. Straszne, straszne uczucie... Błagam, wypuście mnie!

Każda sekunda mija jak godzina. Codziennie jestem kim innym, według tego czasu. Już nie wiem, jak nad sobą zapanować, dobijają mnie wszelkie myśli o sobie, o arenie. Moja beznadziejność jest aż namacalna, można ją pokroić, ścisnąć... Nie wiem, co się ze mną dzieje, znów... znów pojawia się ta wariatka we mnie, mam jej dość. musimy nauczyć się współpracować, bo, bo... jak inaczej mam wygrać? Jestem twarda. Dam radę.

Powoli, z wielkim wysiłkiem, wciągam powietrze. Mało, ale to jednak powietrze. Udało mi się! Wypuszczam je i wciągam znowu. Jeszcze więcej energii zużywam na uśmiech, ale czuję, że było warto. 

><**>

To już prawie finał. Już niedługo ludzie się znudzą i wszystko się skończy w jednej chwili. Jak to możliwe? Jak? Trójka na arenie, każdy ma zapasy, nikt nigdzie się nie wybiera. Tak to mogą siedzieć kilka dni. Chociaż... Ten z siódemki ma marne szanse. Już teraz umiera w męczarniach, wykrwawia się. I zostanie dwójka. Dwójka z dwójki. Nasz dystrykt znienawidzi zwycięzcę. Mam nadzieję, że wygra... ta idiotka. Nie chcę już więcej widzieć tego zdrajcy na oczy. Wykorzystywał mnie, na boku miał inną. Tak czy inaczej bym go zabiła. Po co taki debil na tym świecie? U nas, w dwójce właśnie tak się załatwia spory. A gdyby poszedł ktoś inny... Zresztą, nawet dobrze się stało, że się zgłosił. Że ona się zgłosiła. Inaczej... to ja teraz walczyłabym na arenie. I pewnie bym już nie żyła.

><**>

     Szelest w krzakach. Bieg. Nie wiem o co chodzi, moje ciało biegnie, Wymachuję rękoma, żeby... Zaraz, rękoma?! Fajnie, tylko chciałabym kontrolować coś więcej niż oczy i układ oddechowy. To ta idiotka. Chyba. Tak. To ona. To przez nią. Co się dzieje? Całą swoją siłą woli, po dwóch minutach nieludzkiego wysiłku, przejmuję ciało. Zatrzymuję się i cudem unikam ostrza. Unikam? Nie. Wbiło się. W moją rękę. Prawą. Której znowu nie czuję. A jednak krwawi.
- Cześć, Sean. - mówię.
- Skąd wiesz, że to ja? - słyszę zachrypnięty głos. - Nie patrzysz w moją stronę.
- Kto inny nie wykorzystałby okazji, żeby mnie zabić? - Odwracam się.
- A może mam sojusz?
- Z kim? - prycham. - Proszę cię, nawet Erwuś nie jest taki głupi, żeby mieć sojusznika w finale. To bez sensu. Tylko odwlekasz swoją śmierć.
- Córunia burmistrza jednak nie ma serca.
- Kto? Nikogo takiego nie widzę.
- Nie graj głupiej.
- Nie jestem jego córką.
- Wszyscy wiedzą.
- Nie.
- Tak.
- No to, jak mam na imię?
- Decima.
- Błąd. - Nie wiem jak, nagle znajduję się przy nim.
- Więc jak?
- Znów błąd. - Wykorzystuję jego nieuwagę i wbijam nóż w ranę na ramieniu. Wrzeszczy. Przyjemnie dla ucha.
- Nie, proszę...
- Przestań się mylić. - warczę. Wbijam ostrze w drugie ramię.
- Jak mam zgadnąć? - Nie poddaje się.
- Przeproś mnie. - Broń znajduje się w nodze. Lekko, ale wiem, że boli.
- Za co? Przes... Przestań.
Delektuję się jego wrzaskami. Dziwne, ale mi się to podoba.
- Za to, że cały twój dystrykt uważał mnie za idiotkę. Przeproś! - Wbijam nóż w drugą nogę.
- Nie tylko... oni... - traci głos. Koniec wrzasków.
- Przeproś, to załatwię to szybko i bezboleśnie.
- Przepraszam...
- Głośniej!
- PRZEPRASZAM!
- Bardzo dobrze.
Pozbawiam życia kolejnego zawodnika. Ciekawe, ilu ich mam na koncie? Przestałam liczyć. Nawet nie zauważam huku armaty.
     Zbieram wszystkie noże i plecaki, wyrzucam to, co mi się nie przyda. Zostawiam butelkę wody i kawałek mięsa, bo wiem, że za kilka godzin już będę miała normalny posiłek. Tylko, zostaje problem z prawą ręką. Wiem, to takie błahe, ale to kłopot. Jestem praworęczna. Niestety. Uzupełniam pas nożami. Mam ich.. trzy. Tylko. Czemu tak mało? Musiałam gdzieś je pogubić. Trudno. Dam sobie radę. Tylko jeszcze poprawiam bandaż na prawej ręce, tak, żeby zasłaniał nową ranę. I tak nic nie czuję. Kapitol będzie chciał dać mi protezę, ale nie przyjmę jej. I będę się bronić. Nie chcę nowej ręki. Nic z tego.
     Odbiegam od tematu. Co, jeśli znowu zwariuję? Trybutka-wariatka? Co wtedy? Muszę wygrać. Wygram. Wygram. Wygram, wygram...
- Wygram! - krzyczę. Nie zdaję sobie z tego sprawy. Aż do tej chwili.
Nic się nie dzieje.
Cisza.
Oby tak zostało.
Proszę.
Nie, to się nie stanie.
Niby czemu?
Organizatorzy.
Aaa, no tak.
Wiesz, co?
Hmm?
Nawet lubię z tobą rozmawiać.
Ja też. Nie czuję się taka samotna.

Wiele razy się kłóciłam z drugą Des, ale... pierwszy raz się zgadzamy.

Uciekaj.
Nie! Czemu?
Uciekaj.
Co?
Teraz!!!

Nie słucham jej. Błąd. Czuję nóż na gardle.
- No witam, skarbeńku.
Chyba jasne, że to Erwin.

***

NIE MAM WENY. ;/
To jest napisane na chama. Przepraszam.
Od razu mówię, że postaram się przy pisaniu następnego rozdziału. Nie chcę, żeby to było takie okropne jak to, co właśnie przeczytaliście.
Niesprawdzone. Tak.
Przepraszam, że dodaję coś takiego, ale czuję, że lepiej bym nie napisała. Po prostu to wiem.
Finał igrzysk muszę jeszcze przemyśleć. Nic nie zdradzę. ;)
Postaram się w dwa tygodnie napisać następny rozdział, nic nie obiecuję.

Jak szablon? Wydaje mi się, że bardziej pasuje.

Dużo nauki, niestety, nie wyrabiam się.
A teraz jeszcze jeżdżę po lekarzach ;p nie, nic.

Pozdrawiam. ;)

[EDIT]
Zapraszam na mojego nowego bloga: http://jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com/
Opowiadanie jest o Izie, jedenastolatce, która właśnie straciła rodziców. Reszty nie wyjawię ;p

Obserwatorzy