22 czerwca 2014

Rozdział XXIII

Taylor nie widzi mnie, kiedy otwiera drzwi, więc odchrząkuję. Odwraca się powoli.
- Witaj, Decimo. Przepraszam, Lyme. Lyme, tak?
- Tak.
- Co tutaj robisz?
- Przyszłam, żeby dowiedzieć się, o co ci chodzi.
- Mów dalej.
Nie odzywam się ani słowem. Pokazuję kartkę, a moja była mentorka wyraźnie spina się na jej widok.
- Co to jest? - pyta.
- Ty mi powiedz.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
Szybko znika w czeluści kremowego korytarza, a ja mimowolnie wzdycham, bynajmniej nie z zachwytu. Jestem poirytowana. Po raz kolejny coś idzie nie po mojej myśli, kiedy już mam wrażenie, że wiem dokładnie, co się stanie. Odwracam się i kieruję w stronę mojego domu. I wpadam na kogoś.
- Przepraszam, naprawdę, nie chciałam... - mruczę pod nosem. Proszę, kolejny raz pokazuję, jaką zorganizowaną i całkowicie ogarniętą osobą jestem.
- Nie szkodzi. - To ktoś znajomy, jestem tego pewna. Tak w sumie to nawet gdzieś w zakamarkach pamięci wiem, kto to jest. Nie chce mi się ich przeszukiwać.
Patrząc pod nogi udaję się pod numer 23 w Wiosce Zwycięzców. Wiem, a dokładniej: słyszę i czuję na sobie uważny wzrok osoby, która idzie kilka metrów za mną. Nie chcę się odwrócić. Po co? Kolejne śmiechy? Bez sensu. Wolę nie wiedzieć, kto tam jest.
Ale wiem. Więc kiedy dochodzę do drzwi i wyciągam klucze, mówię:
- Cześć, Mercred.
I dopiero wtedy podnoszę na niego wzrok. Nie dziwi go to, że wiem, że to on. Mnie to również nie dziwi, tak samo jak jego wygląd: zawsze taki sam. Blond włosy, oczy koloru... no właśnie, tu się zawsze zacinam, kiedy o nim myślę (co oczywiście nie zdarza się często). Jego tęczówki nie mają koloru, który można opisać. To trzeba po prostu zobaczyć, żeby wiedzieć, o co chodzi. Osobiście uważam, że są jednocześnie granatowe i szare, ale podobno w jego dowodzie widnieje, że są piwne.
- Merc – poprawia mnie. To chyba jest odruch, bo dodaje: - Nieważne. Co u ciebie?
- Nic nowego. – Przybieram maskę. Jeśli do tej chwili się uśmiechałam, to teraz na pewno mam grobową minę.
- Co ty taka nerwowa? - Zaśmiał się. „Nerwowo”.
- Zabronisz mi? - warczę.
- Hej, hej, spokojnie. – Podnosi ręce. - Nic nie zrobiłem.
- Nie chce mi się owijać w bawełnę, więc po prostu spytam. Co robisz w Wiosce Zwycięzców? Nie twój rejon.
- Podejrzewam, że to, co tutaj robię to nie twoja sprawa.
- Super. W takim razie do zobaczenia.
Szybko wchodzę do domu i z pośpiechem zamykam drzwi. Po chwili przekonuję się, że lepiej nie zostawiać włączonego telewizora, kiedy się wychodzi z domu.
- I oto Karin River z dystryktu drugiego.
- Tak, tak... widzę ją, Caesarze, wszyscy widzimy.
Ja też ją mogę zauważyć. Nic dziwnego, jej twarz w tym momencie jest na całym ekranie. Oczywiście, nie wie, że ją nagrywają. To znaczy... wie, ale nie wie, skąd.
Biegnie pomiędzy drzewami, które wydają się takie podobne do tych, między którymi ja walczyłam i które dawały mi schronienie. W tym roku trybuci walczyli na małej arenie, dookoła której była rzeka, ją otaczały drzewa. Symetryczna, kwadratowa planszówka dla organizatorów.
Coś we mnie pęka na jej widok. Uświadamiam sobie, że tak naprawdę, kiedy zgłosiła się na Igrzyska, odcięłam się od niej. Nie chciałam, żebym znowu została porzucona. Odgrodziłam się od niej, zatrzasnęłam drzwi. Ale teraz, ta twarz na jej ekranie je otwiera. Nie muszę już udawać niczego. Karin nie żyje. Karin nie żyje. Karin nie żyje.

- Wyjaśnij mi coś. - Mój wzrok wędruje na mojego towarzysza. Siedzimy na ławce przed Pałacem Sprawiedliwości.
- Tak, Milady?
- Skoro widziałeś, że Taylor podkłada... co to tam było, pod mój dom, to raczej znałeś jej zamiary.
Merc przytakuje.
- W takim razie, dlaczego jej nie powstrzymałeś? - Widać, że jest zmieszany. - Nieważne, nie przejmuj się tym.
- Słuchaj, chodziło tylko o to, żeby... - przełyka ślinę. - żebyś zobaczyła, jak działamy.
- ...my?
- Przyjdź tutaj. - Podaje mi jakąś kartkę. - Potrzebujemy cię. Nikomu nie mów, co robisz.
Straciłam chwilową kontrolę nad spotkaniem. A Mercred odchodzi, nikogo nie witając, na nikogo nie patrząc, nikogo nie żegnając.

- Merc? Mercred? - wołam, pukając po raz kolejny do drzwi. Nigdzie nie widać jego blond czupryny, granatowych (szarych/piwnych) oczu. Sprawdzam godzinę. 18.00 na zegarku, 06:00 PM na kartce. Sprawdzam adres. Zgadza się.
Po raz kolejny się rozglądam.
- Mercred nie przyjdzie, Lyme. Przykro mi.
Uderzam łokciem w osobę szepczącą mi do ucha. Słyszę jej jęk, kiedy moja ręka trzymająca nóż zanurza się w brzuchu. Poprawiam to czystym kopniakiem w ranę i już mam strącić ze schodów... starszą siostrę Karin. Szybko ją przygarniam do siebie i kładę na podłodze.
- Elley?! Co ty tu robisz?! Matko, matko, przepraszam!
- Lyme, spokojnie... zaraz prz...yjdą inni... - daje radę wymówić pomiędzy spazmami krwawego kaszlu.
- To cię zabiorą, ja... aresztują mnie... Elley, twój ojciec jest Strażnikiem Pokoju! Na pewno spędzę resztę życia w więzieniu...
- Nie, Ly-Lyme... Zos-tań, pro-szęę.
- Elley, co ty...
Ktoś wykręca mi ręce do tyłu, prawie wyłamując je ze stawów. Jednocześnie zasłania mi usta ręką, w której trzyma szmatkę. Przez chwilę się szarpiemy.
A potem środek usypiający odbiera mi resztkę świadomości.

Niczym filmowa bohaterka, budzę się podczas rozmowy obcych mi osób. Nie mam jednak tyle szczęścia, co te dziewczyny na ekranach, bo mimo stabilnego oddechu, zamkniętych oczu i takiego samego ciśnienia jak podczas snu (trudno sprawić, żeby po Igrzyskach podskoczyła mi adrenalina), podsłuchiwanie uniemożliwia mi okropnie głośno pikająca maszyna.
Próbuję dosłyszeć, o czym rozmawiają... dwie? trzy? osoby siedzące przy łóżku obok, ale nie udaje mi się i w końcu ze zrezygnowaniem otwieram oczy.
Z nieznaną mi wcześniej siłą piszczę na cały głos, czym zwracam uwagę całej sali. Pielęgniarka przybiega, Cztery (teraz to widzę) osoby marszczą brwi, patrząc na mnie. Pielęgniarka wzywa lekarza, któremu też nie udaje się do mnie dotrzeć. Piszczę, dopóki nie dostaję środka uspokajającego, po którym mimowolnie zasypiam.

Kolejne przebudzenie. Znów piszczę. Schemat się powtarza, jednak tym razem jest przy tym więcej osób. Zdzieram sobie głos, dopóki znów nie odbierają mi świadomości.

Powtarzam to jeszcze parę razy. Za każdym razem coraz więcej osób siedzi przy moim łóżku.

Otwieram oczy i tylko ze zdziwienia nie zaczynam krzyczeć. Jestem w izolatce. Kretyni! Oddzielili mnie od reszty świata! Cholera, w co ja się wpakowałam?! Zabiłam Elley? Super. Przeze mnie nie żyją dwie jedyne córki Głównego Strażnika Pokoju. Jestem morderczynią. Wkroczyłam na nowy poziom, niemalże widzę ten napis: LEVEL 2: MORDOWANIE PRZYJACIÓŁ. Co dalej? Cholera!
Przerywa mi głos, rozlegający się jakby wszędzie.
- Lyme Auren.
Rozglądam się, widząc wszystko, co umknęło mojej uwadze na początku. To nie izolatka. To pomieszczenie 3x3x3 z materacem, bez okien i drzwi. Ściany, sufit i podłoga są takie same. Białe. Zrobione z nieznanego mi materiału, który utrzymuje idealną temperaturę. A gdyby nie ten jeden materac, pogubiłabym się, gdzie jest podłoże, a gdzie sufit. Pomieszczenie do zbrodni idealnej.
- Lyme Auren, jesteś aresztowana za przestępstwa popełnione w ciągu ostatnich dwóch lat. Wlicza się zabicie liczby osób oszacowanej na piętnaście; przyczynienie się do zabójstwa Karin i Elley River; wszczęcie buntu przeciwko władzom Dystryktu Drugiego; pomoc rebeliantom.
Komunikat powtarza się w nieskończoność. Starzeję się i umieram, powtarzając jak robot słowa wypowiedziane przez osobę ani starą, ani młodą. Wypowiedziane przez mój największy koszmar.

Nie piszczę, kiedy się budzę. Wrzeszczę. Ale nie po to, żeby utrudnić tym ludziom życie. To tylko dlatego, że się boję. Boję się jak nigdy wcześniej. Boję się jak cholera. Boję się otoczenia, boję się wszystkiego, boję się ludzi. Nie, ludzi nie lubię. Ale nie ma co się ich obawiać.
I kiedy mój mózg, nie wiadomo, czemu, idzie w stronę tego, dlaczego nie lubię ludzi, dlaczego ich zabijam dla przyjemności (o czym przypomniał mi nieprzyjemny sen), do mnie podchodzi pielęgniarz i zamyka mi usta.
Próbuję go ugryźć, zupełnie zapominając o powodzie, dla którego musi mnie uciszać. Patrzę na niego, ze zdziwieniem rozpoznając znajomą twarz Mercreda. Wyrywam się z jego uścisku i opadam na poduszki ze zrezygnowaniem.
- Co, teraz pracujesz w więzieniu? - Mój głos nie pracuje, jak powinien. Odchrząkuję.
- To nie jest więzienie.
- To co...?
- Musisz z kimś pogadać.
Kręcę głową; po co ta aura tajemnicy? Jednak, po podstawowych badaniach, daję się zaprowadzić do „szefowej”.
Nie rozpoznaję budynku, w którym się znajduję. Nie wiem, czy to blok mieszalny, willa, czy sklep. Nie mam pojęcia, nie interesuje mnie to.
Wiem tylko, że tu jest ogrom zakrętów. Trzy osoby: Mercred, lekarka i ochroniarz, prowadzą mnie, sprawnie odnajdując drogę. Mam wrażenie, że te zakręty, to wszystko, to tylko na pokaz, bo parę korytarzy wygląda identycznie.
W końcu jednak stajemy przed dużymi drzwiami, które są obite skórą. Ochroniarz (jak w filmach: wysoki, gruby, łysy i czarnoskóry w ciemnym garniturze) otwiera drzwi przed lekarką, która szybkim krokiem przechodzi przez próg. Mercred przepuszcza mnie w drzwiach, kiedy słyszy, jak pani doktor mówi:
- Obudziła się.
Po wejściu do gabinetu doznaję szoku. Spodziewałam się starego biurka z paroma szufladami, nowoczesnego, dużego, obrotowego krzesła, dwóch drewnianych schodków prowadzących na podest, na którym to się znajduje. Według mojej wyobraźni, pomieszczenie było okrągłe, a na brązowych ścianach znajdowałyby się stare, zakurzone obrazy.
Wyobraźnia się mono pomyliła, bo pomieszczenie jest małe, kwadratowe, ma białe, nowoczesne biurko pod ścianą, czarne krzesło, a obok wszystkiego, na środku pomieszczenia, stoi szpitalne łóżko.
Leży na nim Elley.
- Zostawcie mnie samą z Lyme – mówi.
Ochroniarz zamyka drzwi.
- Żyjesz – stwierdzam, nie ukazując ulgi.
- Najwyraźniej.
- Co to jest za miejsce? Dlaczego ja tutaj jestem? Czemu nikt mi nie chce wyjaśnić, o co chodzi? Co z tym wspólnego ma Mercred, i do cholery, dlaczego wszystko jest takie tajemnicze?!
- Tajemnicze? - Elley marszczy brwi.
- No, na przykład to, że, zanim cię zraniłam, szeptałaś mi do ucha, Mercred dał mi jakąś durną kartkę zamiast powiedzieć, o co chodzi, wszyscy mówią na ciebie „szefowa”, zamiast zwyczajnie po imieniu, a kiedy tutaj szliśmy, prowadzili mnie tymi samymi korytarzami, żeby zmylić mi drogę. I nigdzie nie było okien. - Kończę oskarżycielskim tonem.
- Nie ma żadnej tajemnicy w tym, co robimy. Nie znoszę subordynacji, dlatego nazywają mnie „szefową”. W tym budynku...
- A, widzisz? Mówisz „w tym budynku”, zanim zwyczajnie powiedzieć, gdzie się znajdujemy.
- Jesteśmy na stacji kolejowej. Mogę mówić dalej?
- Tak, proszę.
Elley wyjaśnia mi, że aktualnie prowadzi w naszym dystrykcie ruch rebeliantów. Ich siedziba znajduje się pod stacją kolejową, a werbują każdego, po sprawdzeniu go jednym z obecnych członków ruchu. Motywy są jasne: bunt przeciwko stolicy. Przeciwko Igrzyskom.

A potem proponuje mi, żebym się dołączyła. A ja, myśląc o wszystkich moich (i nie tylko) uszczerbkach na zdrowiu i psychice, się zgadzam.

***

Dwa miesiące nieobecności i i tak nie mam czerwonego paska -.-' Możecie mnie zabić.
Ok, na początku, przez jakieś 3 tygodnie nie miałam komputera, ale to nawet nie jest połowa tego czasu, przez który mnie nie było. Przekonałam się, że seriale zabijają wenę.
Przepraszam wszystkich.... I nadrobię, mam nadzieję, wszystko w najbliższym czasie. 

<po przeprosinach przechodzę do rozdziału>

Jak widać, zbliżam się do końca. Każdy, kto pamięta rolę Lyme w książce, wie mniej-więcej, że mam zamkniętą historię. 

<po rozdziale przechodzę do tego co u mnie. to dlatego jest ostatnie, bo najmniej Was interesuje>

11.06 Skillet zagrał w Łodzi, czym się jaram i będę jarała, bo to wydarzenie życia. Mam autograf Johna Coopera i "Rise" na półce <3

<końcówka moich dzisiejszych wywodów>

No więc... zapraszam do komentowania, jeśli ktoś tutaj jeszcze zagląda.
Pozdrawiam :) 

PS. Cały blog "jak dokonać niemożliwego" został przeniesiony. Utworzyłam jedno miejsce, gdzie będą wszystkie (z wyjątkiem tego) moje opowiadania. (Nie odgapiłam od Merr, w sumie to pomysł powstał w llutym, kiedy Marresa poprosiła mnie o napisanie czegoś z GONE. Dopiero teraz zaczynam to wszystko realizować. A opowiadania z GONE jeszcze nie ma :P) ADRES: 
http://numer10.blogspot.com

Obserwatorzy