Taylor
nie widzi mnie, kiedy otwiera drzwi, więc odchrząkuję. Odwraca się
powoli.
-
Witaj, Decimo. Przepraszam, Lyme. Lyme, tak?
-
Tak.
- Co
tutaj robisz?
-
Przyszłam, żeby dowiedzieć się, o co ci chodzi.
-
Mów dalej.
Nie
odzywam się ani słowem. Pokazuję kartkę, a moja była mentorka
wyraźnie spina się na jej widok.
- Co
to jest? - pyta.
- Ty
mi powiedz.
-
Nie mam z tym nic wspólnego.
Szybko
znika w czeluści kremowego korytarza, a ja mimowolnie wzdycham,
bynajmniej nie z zachwytu. Jestem poirytowana. Po raz kolejny coś
idzie nie po mojej myśli, kiedy już mam wrażenie, że wiem
dokładnie, co się stanie. Odwracam się i kieruję w stronę mojego
domu. I wpadam na kogoś.
-
Przepraszam, naprawdę, nie chciałam... - mruczę pod nosem. Proszę,
kolejny raz pokazuję, jaką zorganizowaną i całkowicie ogarniętą
osobą jestem.
-
Nie szkodzi. - To ktoś znajomy, jestem tego pewna. Tak w sumie to
nawet gdzieś w zakamarkach pamięci wiem, kto to jest. Nie chce mi
się ich przeszukiwać.
Patrząc
pod nogi udaję się pod numer 23 w Wiosce Zwycięzców. Wiem, a
dokładniej: słyszę i czuję na sobie uważny wzrok osoby, która
idzie kilka metrów za mną. Nie chcę się odwrócić. Po co?
Kolejne śmiechy? Bez sensu. Wolę nie wiedzieć, kto tam jest.
Ale
wiem. Więc kiedy dochodzę do drzwi i wyciągam klucze, mówię:
-
Cześć, Mercred.
I
dopiero wtedy podnoszę na niego wzrok. Nie dziwi go to, że wiem, że
to on. Mnie to również nie dziwi, tak samo jak jego wygląd: zawsze
taki sam. Blond włosy, oczy koloru... no właśnie, tu się zawsze
zacinam, kiedy o nim myślę (co oczywiście nie zdarza się często).
Jego tęczówki nie mają koloru, który można opisać. To trzeba po
prostu zobaczyć, żeby wiedzieć, o co chodzi. Osobiście uważam,
że są jednocześnie granatowe i szare, ale podobno w jego dowodzie
widnieje, że są piwne.
-
Merc – poprawia mnie. To chyba jest odruch, bo dodaje: - Nieważne.
Co u ciebie?
-
Nic nowego. – Przybieram maskę. Jeśli do tej chwili się
uśmiechałam, to teraz na pewno mam grobową minę.
- Co
ty taka nerwowa? - Zaśmiał się. „Nerwowo”.
-
Zabronisz mi? - warczę.
-
Hej, hej, spokojnie. – Podnosi ręce. - Nic nie zrobiłem.
-
Nie chce mi się owijać w bawełnę, więc po prostu spytam. Co
robisz w Wiosce Zwycięzców? Nie twój rejon.
-
Podejrzewam, że to, co tutaj robię to nie twoja sprawa.
-
Super. W takim razie do zobaczenia.
Szybko
wchodzę do domu i z pośpiechem zamykam drzwi. Po chwili przekonuję
się, że lepiej nie zostawiać włączonego telewizora, kiedy się
wychodzi z domu.
- I
oto Karin River z dystryktu drugiego.
-
Tak, tak... widzę ją, Caesarze, wszyscy widzimy.
Ja
też ją mogę zauważyć. Nic dziwnego, jej twarz w tym momencie
jest na całym ekranie. Oczywiście, nie wie, że ją nagrywają. To
znaczy... wie, ale nie wie, skąd.
Biegnie
pomiędzy drzewami, które wydają się takie podobne do tych, między
którymi ja walczyłam i które dawały mi schronienie. W tym roku
trybuci walczyli na małej arenie, dookoła której była rzeka, ją
otaczały drzewa. Symetryczna, kwadratowa planszówka dla
organizatorów.
Coś
we mnie pęka na jej widok. Uświadamiam sobie, że tak naprawdę,
kiedy zgłosiła się na Igrzyska, odcięłam się od niej. Nie
chciałam, żebym znowu została porzucona. Odgrodziłam się od
niej, zatrzasnęłam drzwi. Ale teraz, ta twarz na jej ekranie je
otwiera. Nie muszę już udawać niczego. Karin nie żyje. Karin nie
żyje. Karin nie żyje.
-
Wyjaśnij mi coś. - Mój wzrok wędruje na mojego towarzysza.
Siedzimy na ławce przed Pałacem Sprawiedliwości.
-
Tak, Milady?
-
Skoro widziałeś, że Taylor podkłada... co to tam było, pod mój
dom, to raczej znałeś jej zamiary.
Merc
przytakuje.
- W
takim razie, dlaczego jej nie powstrzymałeś? - Widać, że jest
zmieszany. - Nieważne, nie przejmuj się tym.
-
Słuchaj, chodziło tylko o to, żeby... - przełyka ślinę. - żebyś
zobaczyła, jak działamy.
-
...my?
-
Przyjdź tutaj. - Podaje mi jakąś kartkę. - Potrzebujemy cię.
Nikomu nie mów, co robisz.
Straciłam
chwilową kontrolę nad spotkaniem. A Mercred odchodzi, nikogo nie
witając, na nikogo nie patrząc, nikogo nie żegnając.
-
Merc? Mercred? - wołam, pukając po raz kolejny do drzwi. Nigdzie
nie widać jego blond czupryny, granatowych (szarych/piwnych) oczu.
Sprawdzam godzinę. 18.00 na zegarku, 06:00 PM na kartce. Sprawdzam
adres. Zgadza się.
Po
raz kolejny się rozglądam.
-
Mercred nie przyjdzie, Lyme. Przykro mi.
Uderzam
łokciem w osobę szepczącą mi do ucha. Słyszę jej jęk, kiedy
moja ręka trzymająca nóż zanurza się w brzuchu. Poprawiam to
czystym kopniakiem w ranę i już mam strącić ze schodów...
starszą siostrę Karin. Szybko ją przygarniam do siebie i kładę
na podłodze.
-
Elley?! Co ty tu robisz?! Matko, matko, przepraszam!
-
Lyme, spokojnie... zaraz prz...yjdą inni... - daje radę wymówić
pomiędzy spazmami krwawego kaszlu.
- To
cię zabiorą, ja... aresztują mnie... Elley, twój ojciec jest
Strażnikiem Pokoju! Na pewno spędzę resztę życia w więzieniu...
-
Nie, Ly-Lyme... Zos-tań, pro-szęę.
-
Elley, co ty...
Ktoś
wykręca mi ręce do tyłu, prawie wyłamując je ze stawów.
Jednocześnie zasłania mi usta ręką, w której trzyma szmatkę.
Przez chwilę się szarpiemy.
A
potem środek usypiający odbiera mi resztkę świadomości.
Niczym
filmowa bohaterka, budzę się podczas rozmowy obcych mi osób. Nie
mam jednak tyle szczęścia, co te dziewczyny na ekranach, bo mimo
stabilnego oddechu, zamkniętych oczu i takiego samego ciśnienia jak
podczas snu (trudno sprawić, żeby po Igrzyskach podskoczyła mi
adrenalina), podsłuchiwanie uniemożliwia mi okropnie głośno
pikająca maszyna.
Próbuję
dosłyszeć, o czym rozmawiają... dwie? trzy? osoby siedzące przy
łóżku obok, ale nie udaje mi się i w końcu ze zrezygnowaniem
otwieram oczy.
Z
nieznaną mi wcześniej siłą piszczę na cały głos, czym zwracam
uwagę całej sali. Pielęgniarka przybiega, Cztery (teraz to widzę)
osoby marszczą brwi, patrząc na mnie. Pielęgniarka wzywa lekarza,
któremu też nie udaje się do mnie dotrzeć. Piszczę, dopóki nie
dostaję środka uspokajającego, po którym mimowolnie zasypiam.
Kolejne
przebudzenie. Znów piszczę. Schemat się powtarza, jednak tym razem
jest przy tym więcej osób. Zdzieram sobie głos, dopóki znów nie
odbierają mi świadomości.
Powtarzam
to jeszcze parę razy. Za każdym razem coraz więcej osób siedzi
przy moim łóżku.
Otwieram
oczy i tylko ze zdziwienia nie zaczynam krzyczeć. Jestem w izolatce.
Kretyni! Oddzielili mnie od reszty świata! Cholera, w co ja się
wpakowałam?! Zabiłam Elley? Super. Przeze mnie nie żyją dwie
jedyne córki Głównego Strażnika Pokoju. Jestem morderczynią.
Wkroczyłam na nowy poziom, niemalże widzę ten napis: LEVEL 2:
MORDOWANIE PRZYJACIÓŁ. Co dalej? Cholera!
Przerywa
mi głos, rozlegający się jakby wszędzie.
-
Lyme Auren.
Rozglądam
się, widząc wszystko, co umknęło mojej uwadze na początku. To
nie izolatka. To pomieszczenie 3x3x3 z materacem, bez okien i drzwi.
Ściany, sufit i podłoga są takie same. Białe. Zrobione z
nieznanego mi materiału, który utrzymuje idealną temperaturę. A
gdyby nie ten jeden materac, pogubiłabym się, gdzie jest podłoże,
a gdzie sufit. Pomieszczenie do zbrodni idealnej.
-
Lyme Auren, jesteś aresztowana za przestępstwa popełnione w ciągu
ostatnich dwóch lat. Wlicza się zabicie liczby osób oszacowanej na
piętnaście; przyczynienie się do zabójstwa Karin i Elley River;
wszczęcie buntu przeciwko władzom Dystryktu Drugiego; pomoc
rebeliantom.
Komunikat
powtarza się w nieskończoność. Starzeję się i umieram,
powtarzając jak robot słowa wypowiedziane przez osobę ani starą,
ani młodą. Wypowiedziane przez mój największy koszmar.
Nie
piszczę, kiedy się budzę. Wrzeszczę. Ale nie po to, żeby
utrudnić tym ludziom życie. To tylko dlatego, że się boję. Boję
się jak nigdy wcześniej. Boję się jak cholera. Boję się
otoczenia, boję się wszystkiego, boję się ludzi. Nie, ludzi nie
lubię. Ale nie ma co się ich obawiać.
I
kiedy mój mózg, nie wiadomo, czemu, idzie w stronę tego, dlaczego
nie lubię ludzi, dlaczego ich zabijam dla przyjemności (o czym
przypomniał mi nieprzyjemny sen), do mnie podchodzi pielęgniarz i
zamyka mi usta.
Próbuję
go ugryźć, zupełnie zapominając o powodzie, dla którego musi
mnie uciszać. Patrzę na niego, ze zdziwieniem rozpoznając znajomą
twarz Mercreda. Wyrywam się z jego uścisku i opadam na poduszki ze
zrezygnowaniem.
-
Co, teraz pracujesz w więzieniu? - Mój głos nie pracuje, jak
powinien. Odchrząkuję.
- To
nie jest więzienie.
- To
co...?
-
Musisz z kimś pogadać.
Kręcę
głową; po co ta aura tajemnicy? Jednak, po podstawowych badaniach,
daję się zaprowadzić do „szefowej”.
Nie
rozpoznaję budynku, w którym się znajduję. Nie wiem, czy to blok
mieszalny, willa, czy sklep. Nie mam pojęcia, nie interesuje mnie
to.
Wiem
tylko, że tu jest ogrom zakrętów. Trzy osoby: Mercred, lekarka i
ochroniarz, prowadzą mnie, sprawnie odnajdując drogę. Mam
wrażenie, że te zakręty, to wszystko, to tylko na pokaz, bo parę
korytarzy wygląda identycznie.
W
końcu jednak stajemy przed dużymi drzwiami, które są obite skórą.
Ochroniarz (jak w filmach: wysoki, gruby, łysy i czarnoskóry w
ciemnym garniturze) otwiera drzwi przed lekarką, która szybkim
krokiem przechodzi przez próg. Mercred przepuszcza mnie w drzwiach,
kiedy słyszy, jak pani doktor mówi:
-
Obudziła się.
Po
wejściu do gabinetu doznaję szoku. Spodziewałam się starego
biurka z paroma szufladami, nowoczesnego, dużego, obrotowego
krzesła, dwóch drewnianych schodków prowadzących na podest, na
którym to się znajduje. Według mojej wyobraźni, pomieszczenie
było okrągłe, a na brązowych ścianach znajdowałyby się stare,
zakurzone obrazy.
Wyobraźnia
się mono pomyliła, bo pomieszczenie jest małe, kwadratowe, ma
białe, nowoczesne biurko pod ścianą, czarne krzesło, a obok
wszystkiego, na środku pomieszczenia, stoi szpitalne łóżko.
Leży
na nim Elley.
-
Zostawcie mnie samą z Lyme – mówi.
Ochroniarz
zamyka drzwi.
-
Żyjesz – stwierdzam, nie ukazując ulgi.
-
Najwyraźniej.
- Co
to jest za miejsce? Dlaczego ja tutaj jestem? Czemu nikt mi nie chce
wyjaśnić, o co chodzi? Co z tym wspólnego ma Mercred, i do
cholery, dlaczego wszystko jest takie tajemnicze?!
-
Tajemnicze? - Elley marszczy brwi.
-
No, na przykład to, że, zanim cię zraniłam, szeptałaś mi do
ucha, Mercred dał mi jakąś durną kartkę zamiast powiedzieć, o
co chodzi, wszyscy mówią na ciebie „szefowa”, zamiast
zwyczajnie po imieniu, a kiedy tutaj szliśmy, prowadzili mnie tymi
samymi korytarzami, żeby zmylić mi drogę. I nigdzie nie było
okien. - Kończę oskarżycielskim tonem.
-
Nie ma żadnej tajemnicy w tym, co robimy. Nie znoszę subordynacji,
dlatego nazywają mnie „szefową”. W tym budynku...
- A,
widzisz? Mówisz „w tym budynku”, zanim zwyczajnie powiedzieć,
gdzie się znajdujemy.
-
Jesteśmy na stacji kolejowej. Mogę mówić dalej?
-
Tak, proszę.
Elley
wyjaśnia mi, że aktualnie prowadzi w naszym dystrykcie ruch
rebeliantów. Ich siedziba znajduje się pod stacją kolejową, a
werbują każdego, po sprawdzeniu go jednym z obecnych członków
ruchu. Motywy są jasne: bunt przeciwko stolicy. Przeciwko Igrzyskom.
A
potem proponuje mi, żebym się dołączyła. A ja, myśląc o
wszystkich moich (i nie tylko) uszczerbkach na zdrowiu i psychice,
się zgadzam.
***
Dwa miesiące nieobecności i i tak nie mam czerwonego paska -.-' Możecie mnie zabić.
Ok, na początku, przez jakieś 3 tygodnie nie miałam komputera, ale to nawet nie jest połowa tego czasu, przez który mnie nie było. Przekonałam się, że seriale zabijają wenę.
Przepraszam wszystkich.... I nadrobię, mam nadzieję, wszystko w najbliższym czasie.
<po przeprosinach przechodzę do rozdziału>
Jak widać, zbliżam się do końca. Każdy, kto pamięta rolę Lyme w książce, wie mniej-więcej, że mam zamkniętą historię.
<po rozdziale przechodzę do tego co u mnie. to dlatego jest ostatnie, bo najmniej Was interesuje>
11.06 Skillet zagrał w Łodzi, czym się jaram i będę jarała, bo to wydarzenie życia. Mam autograf Johna Coopera i "Rise" na półce <3
<końcówka moich dzisiejszych wywodów>
No więc... zapraszam do komentowania, jeśli ktoś tutaj jeszcze zagląda.
Pozdrawiam :)
PS. Cały blog "jak dokonać niemożliwego" został przeniesiony. Utworzyłam jedno miejsce, gdzie będą wszystkie (z wyjątkiem tego) moje opowiadania. (Nie odgapiłam od Merr, w sumie to pomysł powstał w llutym, kiedy Marresa poprosiła mnie o napisanie czegoś z GONE. Dopiero teraz zaczynam to wszystko realizować. A opowiadania z GONE jeszcze nie ma :P) ADRES: http://numer10.blogspot.com