Kiedy sekretarz przynosi mi listy, warczę na niego. Nie traktuje poważnie swojej pracy! Przecież... Właśnie jedna z ważniejszych osób w dystrykcie umarła!
No dobra, dramatyzuję... Po prostu... to moja córka! To pokręcony świat. Dziwniejszy niż wszystkie inne... Nie rozumiem. Co zrobiłem źle? Przecież ona miała wszystko. Dosłownie. Była najbogatsza we wszystkich dystryktach.
Po policzku spływa mi łza. A potem druga.
Nienawidzę siebie, swojej osoby.
Nienawidzę Kapitolu.
><**>
- Mamo! Tutaj! - krzyczę. Zdzieram głos od dłuższego czasu. Biegnę za nią na prawdę długo, ale – co dziwne – nie męczę się. - Spójrz na mnie! Mamo!
Nie reaguje. Biegnie w tym samym tempie co ja. Jest szczęśliwa. Lyme jest z nią.
- Proszę – łzy lądują na policzkach, na trawie. Jednak oczy pozostają suche.
To koniec. Wiem, że moja historia się kończy. Przynajmniej jakaś część mnie jest szczęśliwa, że już nie będzie więcej męki. Że już w spokoju mogę odpocząć, że nigdy nikogo nie zawiodę, nie zabiję. Uśmiech przebija mi się przez mokrą twarz. Jedyne, czego w tym momencie chcę, to kogoś bliskiego. Łza. Przyjaciela. Więcej łez.
Słonko, ciągle tu jesteś?
- Mama? - podnoszę mokrą twarz. Ocieram ją.
Kochanie.
- Co tu tu robisz? - Mama klęka przy mnie i wyciera resztę łez. To nic nie daje, bo znów lecą. Tym razem ze szczęścia. Przytulam się do niej.
Króliczku, powinnaś już być w domu.
- Ale przecież... ty pobiegłaś z Lyme!
Wiem. Ale widzisz, ty jesteś Des, tak?
- No niby tak, ale pamiętasz tą całą historię...
Nic cię nie złamało, to durny pożar też cię nie złamie. Wracaj.
- Wyjaśnij mi, jakim cudem jestem w dwóch miejscach naraz?
Dowiesz się w swoim czasie. Leć.
Nie mogę się oprzeć jej słowom. W jednej chwili znajduję się przy wejściu na łąkę.
Wytrzeszczam oczy na widok ognia. Nie. Coś jest nie tak. Pali się tylko jakaś wejście w postaci drewnianego łuku triumfalnego. Muszę się wziąć w garść. Nie mogę tu zostać.
Przebiegam przez bramę. Boli.
><**>
- Burmistrzu! - odzywa się krótkofalówka.
- Nie teraz! - odwarkuję. Muszę na czymś odreagować.
- Ale... szpital... - zaczyna.
- Cisza!
- Decima... -
- Nie!
- Przep -
Wyłączam urządzenie, rzucając nim o ścianę.
><**>
- Jest puls!
- Czy to możliwe, żeby...
- Myślisz o śmierci klinicznej? To bajki.
Otwieram oczy.
- Żyje!
- Słyszysz nas?
Chcę odpowiedzieć. Nie mogę.
Przez następną godzinę karmią mnie i doprowadzają do porządku. Z tego, co słyszę, wypadłam z płonącego domu. I spadłam na chodnik.
Kiedy znajduję się przy lustrze (każdy ruch mnie boli), mogę patrzeć wszędzie: na policzki, na nos, na usta, na włosy – prawie wszystko się zmieniło. Został tylko kolor oczu. Chociaż, nie. Nawet on pociemniał.
Wyglądam na prawdę źle. Oliwkowe włosy spaliły mi się i mam tylko kilka szczecinek na łysej, czerwonej głowie. Skóra na czole, policzkach, brodzie – to wszystko jest teraz czerwono-brązowo-czarne. Nigdy nie widziałam też tak spalonych ust – mają ciemniejszy kolor niż cała reszta. I inny kształt niż miały.
Patrzę ze smutkiem w dół. Moja oparzona twarz nie wyraża emocji. Nie potrafi.
Chciałabym zobaczyć ojca. Tylko że on się mną nie przejmuje. Kolejny dowód na brak jego miłości.
><**>
Słyszę sekretarza. Nie mogę znieść jego durnego gadania. Przecież to same kłamstwa! Nie da się zrobić życia w dwójce lepszym. Nie da się uwolnić ludzi od dyb, od egzekucji.
Ukrywam twarz w dłoniach.
- Eeeem, burmistrzu... - dociera do mnie głos Rassego.
- No? Tylko szybko.
- Pańska córka żyje.
Zajęło mi chwilę zrozumienie tego.
- Chwila. Decima żyje?
- Tak. Burmistrzu, jest mały uszczerbek na zdrowiu, nie mówiąc o licznych oparzeniach i złamanych żebrach, to u pańskiej córki zarejestrowali stan wegetatywny. A przynajmniej w połowie.
Czyli... nie pozna mnie?
><**>
Do sali wchodzi ojciec. Widzę go kątem oka. Chcę podejść, uścisnąć go, powiedzieć, że nie wszystko, co mu powiedziałam to prawda, i że te wszystkie okropne rzeczy... ja tak nie myślałam.
Jednak nie mogę. Coś mnie powstrzyuje. Nie podnoszę na niego wzroku i dalej trzymam ołówek, który dostałam od pielęgniarki, w ręce. Rysuję. A właściwie – myślę. A, że trzymam w ręku ołówek, przed sobą mam kartki, to rysuję swoje myśli. Tak właściwie... Nigdy się tym nie zajmowałam. Znaczy, rysowaniem. Na plastyce miałam zwolnienie, a w domu kredki były chyba najbardziej bezużyteczna rzeczą. Ale teraz czuję się, jakbym była do tego stworzona. Po prostu wiem, że to jest moja rzecz – coś, czego inni mogą mi zazdrościć. Nawet teraz, z pomarszczoną i poparzoną twarzą będę lepsza od niektórych w chociaż tej jednej rzeczy.
Zamykam oczy. Wsłuchuję się w otoczenie. W ciszę, która wcale nie szumi. Nie odzywa się do mnie, nie wciąga mnie. To dziwne. Zwykle cisza mnie uspokaja. Dlatego nie słucham muzyki. Robię się wtedy agresywna i po prostu nie potrafię się wyciszyć. Czemu teraz ta sztuczka nie działa? Nie wiem. Wolałabym jednak jej użyć i się od wszystkich odciąć. W końcu przecież świat jest zły. Tak? Biedna, zwariowana dziewczyna ucieka z własnego domu przed pożarem, paląc się żywcem i spadając z sześciu metrów? Tak, właśnie to kocham. Świetna rozrywka, prawda?
Odwracam się w stronę lustra i powoli przesuwam wzrokiem po całym moim ciele. Od brakujących włosów na poparzonej głowie, przez kościste ramiona po nogi, sterczące z wózka. Później patrzę na ojca. Coś mówi. Nie wiem, co – jedyne, co kojarzę to wściekłość na niego. Niech podejdzie! Niech posłucha, jak głęboko gdzieś go mam. Chcę mu to wszystko wyrzucić wprost. Jedyne, czego pragnęłam, to mieć rodzinę. Tatę, który nie będzie całej swojej uwagi poświęcał innym ludziom, tylko swojej córce. Albo – córkom i synowi. To by się nie stało, gdyby nie on. Mama, Klint, Kim – Angel... To myśl o nich mnie boli. Nie rozumiem tej całej szopki, jaką wystawia ojciec. Że niby się o mnie troszczy? Jasne, tucząc mnie i owijając w bawełnę. Dosłownie. Żywiłam się najlepszymi przysmakami i ubierałam w najdroższe i najlepsze materiały.
Zamykam oczy. Próbuję wsłuchać się w ciszę, ale nie mogę. Nie umiem. Teraz, kiedy już wiem, że to wszystko to fałsz – nie ma nadziei. Dla nikogo. Chciałam jeszcze pożyć, chociażby ze świadomością, że nikt mnie nie kocha i nie potrzebuje. A teraz umrę sama, z ojcem sterczącym mi nad głową. Tego to ja na pewno nie chciałam, kiedy zgłaszałam się do Igrzysk. Otwierając oczy, widzę, jak usta ojca poruszają się. Nie słyszę, co mówi, ale nie obchodzi mnie to. Zaciskam zęby, kiedy widzę, że ten tchórz wychodzi. Poparzona córka! O nie! Ta sierota sobie nie poradzi!
Lekarze patrzą się na mnie z lękiem. Widzę ich w lustrze. Ktoś kiedyś powiedział, że rzeczywistość jest ułudą, ułuda jest rzeczywistością. Ten ktoś miał rację, ja to wiem. Wszyscy wiedzą.
Co jest jasne też dla innych? Nikt mnie nie kocha. Jestem samotna, zapomniana, zgubiona. Chyba lepiej byłoby zginąć w pożarze, niż się teraz męczyć. Tak. Może mi się uda wziąć nóż i...
Ponure myśli przerywa wejście kolejnego gościa, który rzuca mi się w ramiona. Jestem zbyt oszołomiona, żeby w pierwszej chwili skojarzyć, kto to jest. Dopiero potem dociera do mnie, że to Karin. Kiedy odwzajemniam uścisk, wydaje się być zdziwiona.
- Podobno nie ruszasz się, nawet jeśli cię o to poproszą.
Chcę wzruszyć ramionami, ale nie mogę. Zupełnie, jakby tym zdaniem zepsuła cały nastrój panujący między nami.
Znów zamykam oczy. Z dziwnym spokojem, jakby przyjście Karin coś we mnie poruszyło, układam się na wózku. Dziewczyna rozumie, o co mi chodzi, więc podaje mi poduszkę. Później całuje mnie delikatnie w policzek i szepcze:
- Jutro też przyjdę, dobrze?
Wychodzi.
Nie widzi tego, że skinęłam głową.
*
Bu!
Ten rozdział jest jakiś dziwny... Nie wiem, jak mi wyszło i przepraszam za te rozkminy Des, musiałam je wstawić, nie mogłam się powstrzymać. ;)) Teraz zaczynają mi się ferie. Na pierwszy tydzień, od 16 do 22 wyjeżdżam, ale postaram się dzisiaj i jutro coś napisać i wstawić w następną niedzielę. :)
No cóż, zapraszam do komentowania.
Z lekkim opóźnieniem: Wszystkiego najlepszego, Mira!
+ Walentynki! (ktoś jeszcze spędza je w domu z blogami, czekoladą, książkami i herbatą? :D)
++ Zapraszam na mojego drugiego bloga; część z Was już go zna, ale chciałabym, żeby więcej osób się nim zainteresowało. ;) jak-dokonac-niemozliwego.blogspot.com
14 lutego 2014
03 lutego 2014
Rozdział XVIII
Zamiera.
- Karin, odpowiedz, proszę... - patrzę na nią wyczekująco.
- No więc, wczoraj, na przyjęciu... -
- Wczoraj?
- Tak. Dzisiaj ma być u nas koniec twojego Tournee. Mam mówić dalej?
Przytakuję.
- Jak mówiłam, wczoraj, na przemówieniu Snowa, z tego, co słyszałam, zaczęłaś się śmiać. Później...
Głos zaczął jej drgać. Boję się tego, co powie. Uzna mnie za wariatkę...
którą jesteś
...czy raczej zerwie ze mną kontakty...
których nie macie
...lub pomyśli, że jestem dziwna? Nie wiem.
- Później rzuciłaś się na swojego stylistę. Ale n-nie z nożem, nie zaatakowa-ałaś, tylko-o... skoczyłaś na niego.
- Co się z nim stało? - dopytuję się.
Dziewczyna, widząc, że nie zamierzam się na nią wściekać, mówi dalej, już uspokojona.
- Obcasy wbiły mu się w rękę i wątrobę. Żyje, przeszczepili mu organy. Ale...
- Tak?
Waha się.
Nie wie, czy mówić.
No właśnie.
- Chodzi o to, że... Ty zw-war...
- Nie waż się tego mówić - warczę.
- Ok. Wiesz, chciałam ci jeszcze raz podziękować. I powiedzieć, że piękne miałaś te stroje. I makijaż.
Na te słowa obie przypominamy sobie mnie, kiedy otworzyłam jej drzwi kilka godzin temu. Znowu dostajemy głupawki. I to właśnie wtedy czuję coś... coś niezwykłego. Taką jakby więź. Nie wiem, co to jest. Dopóki nie dostrzegam zdjęcia ze ślubu moich rodziców na kominku. Kto je tutaj postawił?
Tuż po wyjściu Karin wpada do mnie ekipa przygotowawcza. Jeden, Dwa i Trzy uwijają się jak mrówki, próbując doprowadzić mnie do jakiegoś poziomu. Nie współpracuję. Próbuję je zagadać, jednak nie odpowiadają na moje pytania. W ogóle nic nie mówią. Jednak wiem, że mnie słyszą, bo na dźwięk mojego głosu drgają. Po dwóch godzinach udaje im się zrobić coś z moimi włosami i paznokciami. Brwi nie muszą ruszać - to taka moja mała obsesja.
I Trafiam do stylisty. Jednak nie mojego Paytona, tylko do jakiejś wypindrzonej laleczki o imieniu Messa. Nie wiem, czy ona jest człowiekiem. Ma chyba półmetrową, wściekle żółtą perukę, neonowo zielone, różowe, niebieskie, pomarańczowe spodnie założone do czerwonej, obcisłej koszulki i fioletowego sweterka. Te kolory też rażą mnie w oczy. Założyła do tego też buty na wielkim obcasie w kolorze peruki.
- Och, Decima! Jak się cieszę, że mogę z tobą pracować! - mówi głosem równie drażniącym jak te wszystkie barwy.
- Taa - mruczę.
- Nie martw się, nie będziesz Gotką! - ciągnie dalej. Wszystkie zdania kończy tak, jakby to były pytania. I tak ma już wyskoki głosik... wkurza mnie to. - Będziesz kimś nowym, kimś innym!
- Co się stało na balu? Wczoraj? - pytam.
- Co? - zbiłam ją z tropu swoim pytaniem.
- Jak się skończył bal w Kapitolu? - powtarzam. - Czy może takiej Divy, jak ty, na niej nie było?
- Nie, oczywiście, że byłam! - śmieje się nerwowo. - A co do twojej kreacji...
- Stop. Powiesz mi?
- Musisz porozmawiać z Labią! A teraz ubierzmy cię jak człowieka!
Przez następną godzinę czuję się jak pudelek przygotowywany do konkursu piękności. A nie, chwila, ja nim jestem. Taki żarcik.
W końcu patrzę w lustro. Wyglądam... to ja? Messa zrobiła ze mnie coś... coś nieludzkiego. W najgorszym tego słowa znaczeniu. Jestem ubrana - ciągle nie wierzę, że to ja - w sukienkę na ramiączkach, sięgającą do kolan, w kolorze jasnoróżowym. Do tego mam ciemno różowe, futrzaste rajstopy w których wyglądam jak... jak... nie umiem tego określić. W innym kolorze różu mam rękawiczki - aż do ramion. Stoję w - na oko - piętnastocentymetrowych szpilkach w kolorze fuksji, a na głowie mam jakieś jaskraworóżowe zwierzę. Nie wierzę, kiedy patrzę na swoją twarz. Swoją? Nie, to nie może być. Mam usta w najbardziej różowej szmince, jaką kiedykolwiek widziałam, a oczy i policzki wyglądają, jakby Messa też je przeciągnęła tą szminką. Włosy chyba też tym paskudztwem potraktowała. Mam ochotę rzucić się na nią, ale tego nie robię. Dziewczyna w odbiciu wygląda jak wyciągnięta z Kapitolu, a ja mam ochotę odnowić swoją opinię. Nie, nie chcę zwariowanej dziewczyny-morderczyni, tylko kapitolinkę w dystrykcie.
Uśmiecham się do Messy.
- Dziękuję! - szczebioczę.
- Nie ma za co, kochana! - piszczy.
Sztuczny uśmiech zostaje, kiedy wchodzę do sali balowej.
I kiedy z niej wychodzę. Wsiadam do samochodu po prawie siedmiu godzinach tańczenia i udawania, że się dobrze bawię. Jest noc. Ciemna, głucha noc, a ja jadę do domu.
Co jest? Co się stało? Czuję dym. Po domu niesie się swąd spalonego drewna. Musiałam zostawić wieczorem zapalony kominek... Nie, nie mogłam tego zrobić. Ja nie mam kominka.
Otwieram oczy, kiedy jestem już pewna, że nie zasnę. Po prostu za bardzo się rozbudziłam rozmyślaniem o moim nieistniejącym kominku.
To, co widzę, jest jak scena z filmu. Jednocześnie nie wierzę i się boję. Jest pożar. Pożar? Pożar. - kłóci się mój umysł. Dlatego chwilę zajmuje mi ogarnięcie sytuacji. I dopiero teraz rozumiem jej powagę.
Ooo... nie, nie, nie, nie, nie... nie mogę zginąć! Przecież... Nie! Skupiam się na jedynym punkcie, którym mogę uciec. Okno. Jest sześć metrów ode mnie. Od łóżka. Zasłonięte płomieniami... Od góry. Wstaję i próbuję przejść dwa kroki, ale nie czuję nóg. Padam na ziemię, a razem ze mną kawałek dachu. Sypie się pył. Mam go już w ustach, w nosie... Nie czuję się na siłach, żeby żyć. Mam ochotę zamknąć oczy, zasnąć... Nie, muszę przeżyć. Nie pokonała mnie trucizna, kiedy byłam młodsza, nie pokonały mnie Igrzyska, to nie pokona mnie ogień. Będę walczyć.
Tchnięta tą myślą podnoszę się, jednak zauważam, że mam przytrzaśniętą nogę. Spadła na nią szafa z mojej sypialni. Próbuję ją wyciągnąć, szarpię się, jednak to nic nie daje. Wiem, że jeśli zaraz nie ucieknę, wszystko się na mnie zawali i umrę pod gruzami, dlatego przewalam się na plecy i odsuwam szafę za pomocą adrenaliny. Czołgam się do okna, kiedy płomienie uderzają we mnie z dziwną siłą. Syczę. Mam poparzone ręce.
Jeszcze tylko dwa metry mi zostały, kiedy Sypie się reszta dachu. Prosto na mnie. Wstaję, to moja ostatnia szansa. Jak w filmie, dzięki adrenalinie buzującej mi w żyłach, pędzę prosto na okno. Osłaniam twarz rękami. Uderzam w taflę szkła, jednak nic się nie dzieje. Dach spada. Ja próbuję. Okno nie puszcza. Gruzy przygniatają mnie do podłogi. Płomienie parzą mi stopy, języki ognia liżą moją twarz, moje włosy. A ja dalej próbuję. Przeciągam się, chcę się wydostać. Nie czuję już stóp. Dlatego powierzam całą swoją siłę rękom. Podciągam się na biurko, dziękując w duchu, że uczyłam się wspinać na drzewa, a nie biegać, i otwieram okno za pomocą rączki. Po czym, licząc, że przeżyję, spadam z sześciu metrów na ziemię.
><**>
- Ona nie przeżyje – słyszę lekarza prowadzącego.
- Jak to nie?! Musi przeżyć! To moje jedyne dziecko – załamuję się. Jedyne, odkąd... odkąd... bliźniaki...
Uderzam w ścianę szpitala pięścią. Jeszcze raz. Nikt mi nie zabroni. Moje dziecko, moja mała córeczka... Nie mogę jej znowu stracić!
Wyładowuję agresję na wszystkim, co jest dookoła mnie. Najpierw Igrzyska, a teraz to?! Kapitol mi za to zapłaci. Wszyscy mi za to zapłacą.
Wybiegam ze szpitala. Wyjmuję krótkofalówkę, którą zawsze mam ze sobą.
- Burmistrz, zgłoście się.
- Jestem, kapitanie – mówi główny strażnik.
- Do mnie, teraz – rozkazuję.
W czasie, w którym do mnie idą, kieruję się do Pałacu Sprawiedliwości. Żeby wymierzyć sprawiedliwość. Łapię jakiegoś chudego mężczyznę za ramiona i ciągnę ze sobą. Strażnicy przybiegają. Przytrzymują każdego, kto mi się napatoczy. Prowadzą tych wszystkich ludzi do dyb, będą ich karać. Karać za to, co zrobił Kapitol.
><**>
Światło... ciemność. Czy jednak światło? Nic nie widzę. Nie wiem. Nie, to nie światło... a może jednak? Ciemność. Panuje wszędzie.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy.
Zaśnij, kochanie.
To głos mojej mamy. Czy światło? Nie, to mama.
Hej, skarbie. Idziesz?
Dookoła niej biegają bliźniaki. Klint i Kim. Dokładnie tacy, jakich ich zapamiętałam. Pyzate buźki, niezgrabne nóżki. Przez chwilę się im przypatruję.
A potem nogi same niosą mnie w ich stronę.
- Mamo, mamo, to ja! Klint, Kim, nie poznajecie mnie?
Zza moich pleców wybiega dziewczyna. Ma blond włosy i brązowe oczy. W pierwszej chwili jej nie poznaję. Ale potem widzę to wszystko; trzy bransoletki na przegubie lewej ręki, granatowo-białe ubrania, czarne trampki, mała blizna na prawym policzku, tuż pod okiem. Zaraz dotykam tego miejsca u siebie. Nie ma jej. Kapitol wyleczył mnie ze wszystkich niedoskonałości, które czyniły mnie człowiekiem.
Lyme, jak dobrze, że jesteś.
Mamo, jestem tutaj...
Nawet nie wiesz, jak tęskniliśmy!
Mamo...
Słuchaj, musimy ci wszystko opowiedzieć.
Nie! Jestem tutaj!
Wiesz, ile się działo?
Odchodzą. Wraz z młodszą wersją mnie. Tą głupią, nieuważną wersją mnie. Skąd ona się tu wzięła? Bez wahania pędzę za nimi. Muszę ich dogonić.
><**>
A potem słyszę przez jednego ze strażników, że ktoś mnie wzywa do szpitala.
Pędzę bez opamiętania. Wsiadam do samochodu, szoferowi każę jechać tak szybko, jak tylko może. Przerywam egzekucje.
Po chwili samochód się zatrzymuje.
- Co jest?! - wrzeszczę. Moja córka jest w szpitalu!
- N-nie wiem, sir... to chyba silnik...
- Wal się! Wszyscy upadliście na głowę.
Wysiadam i biegnę do szpitala. Ona nie może umrzeć, nie mogę stracić też jej... Nie mogę.
Z tą myślą dobiegam do budynku. Przepycham się pomiędzy wszystkimi mając nadzieję, że nie jest za późno.
Jednak wtedy usłyszałem głos lekarza.
- Tracimy ją.
Wszystko poszło na marne.
*
Czuję, że to jeden z lepszych rozdziałów.
Oprócz tego pożaru to chyba wszystko wyszło? A przynajmniej jakaś część... :D
Hmm... Epilog/nn ukaże się prawdopodobnie w ten weekend, chociaż niczego nie obiecuję. Będzie wena - napiszę! A jak nie to trudno :P
A teraz coś smutniejszego.
Zmarł śp. Philip Seymour Hoffman. [*]
No cóż, podobno narkotyki. Ja w to nie wierzę.
(za dużo kryminałów.)
No cóż. Z taką dłuższą notką pod rozdziałem Was zostawiam, ale też - z dłuższym rozdziałem ^^
Nie zapomnijcie skomentować. :*
- Karin, odpowiedz, proszę... - patrzę na nią wyczekująco.
- No więc, wczoraj, na przyjęciu... -
- Wczoraj?
- Tak. Dzisiaj ma być u nas koniec twojego Tournee. Mam mówić dalej?
Przytakuję.
- Jak mówiłam, wczoraj, na przemówieniu Snowa, z tego, co słyszałam, zaczęłaś się śmiać. Później...
Głos zaczął jej drgać. Boję się tego, co powie. Uzna mnie za wariatkę...
którą jesteś
...czy raczej zerwie ze mną kontakty...
których nie macie
...lub pomyśli, że jestem dziwna? Nie wiem.
- Później rzuciłaś się na swojego stylistę. Ale n-nie z nożem, nie zaatakowa-ałaś, tylko-o... skoczyłaś na niego.
- Co się z nim stało? - dopytuję się.
Dziewczyna, widząc, że nie zamierzam się na nią wściekać, mówi dalej, już uspokojona.
- Obcasy wbiły mu się w rękę i wątrobę. Żyje, przeszczepili mu organy. Ale...
- Tak?
Waha się.
Nie wie, czy mówić.
No właśnie.
- Chodzi o to, że... Ty zw-war...
- Nie waż się tego mówić - warczę.
- Ok. Wiesz, chciałam ci jeszcze raz podziękować. I powiedzieć, że piękne miałaś te stroje. I makijaż.
Na te słowa obie przypominamy sobie mnie, kiedy otworzyłam jej drzwi kilka godzin temu. Znowu dostajemy głupawki. I to właśnie wtedy czuję coś... coś niezwykłego. Taką jakby więź. Nie wiem, co to jest. Dopóki nie dostrzegam zdjęcia ze ślubu moich rodziców na kominku. Kto je tutaj postawił?
Tuż po wyjściu Karin wpada do mnie ekipa przygotowawcza. Jeden, Dwa i Trzy uwijają się jak mrówki, próbując doprowadzić mnie do jakiegoś poziomu. Nie współpracuję. Próbuję je zagadać, jednak nie odpowiadają na moje pytania. W ogóle nic nie mówią. Jednak wiem, że mnie słyszą, bo na dźwięk mojego głosu drgają. Po dwóch godzinach udaje im się zrobić coś z moimi włosami i paznokciami. Brwi nie muszą ruszać - to taka moja mała obsesja.
I Trafiam do stylisty. Jednak nie mojego Paytona, tylko do jakiejś wypindrzonej laleczki o imieniu Messa. Nie wiem, czy ona jest człowiekiem. Ma chyba półmetrową, wściekle żółtą perukę, neonowo zielone, różowe, niebieskie, pomarańczowe spodnie założone do czerwonej, obcisłej koszulki i fioletowego sweterka. Te kolory też rażą mnie w oczy. Założyła do tego też buty na wielkim obcasie w kolorze peruki.
- Och, Decima! Jak się cieszę, że mogę z tobą pracować! - mówi głosem równie drażniącym jak te wszystkie barwy.
- Taa - mruczę.
- Nie martw się, nie będziesz Gotką! - ciągnie dalej. Wszystkie zdania kończy tak, jakby to były pytania. I tak ma już wyskoki głosik... wkurza mnie to. - Będziesz kimś nowym, kimś innym!
- Co się stało na balu? Wczoraj? - pytam.
- Co? - zbiłam ją z tropu swoim pytaniem.
- Jak się skończył bal w Kapitolu? - powtarzam. - Czy może takiej Divy, jak ty, na niej nie było?
- Nie, oczywiście, że byłam! - śmieje się nerwowo. - A co do twojej kreacji...
- Stop. Powiesz mi?
- Musisz porozmawiać z Labią! A teraz ubierzmy cię jak człowieka!
Przez następną godzinę czuję się jak pudelek przygotowywany do konkursu piękności. A nie, chwila, ja nim jestem. Taki żarcik.
W końcu patrzę w lustro. Wyglądam... to ja? Messa zrobiła ze mnie coś... coś nieludzkiego. W najgorszym tego słowa znaczeniu. Jestem ubrana - ciągle nie wierzę, że to ja - w sukienkę na ramiączkach, sięgającą do kolan, w kolorze jasnoróżowym. Do tego mam ciemno różowe, futrzaste rajstopy w których wyglądam jak... jak... nie umiem tego określić. W innym kolorze różu mam rękawiczki - aż do ramion. Stoję w - na oko - piętnastocentymetrowych szpilkach w kolorze fuksji, a na głowie mam jakieś jaskraworóżowe zwierzę. Nie wierzę, kiedy patrzę na swoją twarz. Swoją? Nie, to nie może być. Mam usta w najbardziej różowej szmince, jaką kiedykolwiek widziałam, a oczy i policzki wyglądają, jakby Messa też je przeciągnęła tą szminką. Włosy chyba też tym paskudztwem potraktowała. Mam ochotę rzucić się na nią, ale tego nie robię. Dziewczyna w odbiciu wygląda jak wyciągnięta z Kapitolu, a ja mam ochotę odnowić swoją opinię. Nie, nie chcę zwariowanej dziewczyny-morderczyni, tylko kapitolinkę w dystrykcie.
Uśmiecham się do Messy.
- Dziękuję! - szczebioczę.
- Nie ma za co, kochana! - piszczy.
Sztuczny uśmiech zostaje, kiedy wchodzę do sali balowej.
I kiedy z niej wychodzę. Wsiadam do samochodu po prawie siedmiu godzinach tańczenia i udawania, że się dobrze bawię. Jest noc. Ciemna, głucha noc, a ja jadę do domu.
Co jest? Co się stało? Czuję dym. Po domu niesie się swąd spalonego drewna. Musiałam zostawić wieczorem zapalony kominek... Nie, nie mogłam tego zrobić. Ja nie mam kominka.
Otwieram oczy, kiedy jestem już pewna, że nie zasnę. Po prostu za bardzo się rozbudziłam rozmyślaniem o moim nieistniejącym kominku.
To, co widzę, jest jak scena z filmu. Jednocześnie nie wierzę i się boję. Jest pożar. Pożar? Pożar. - kłóci się mój umysł. Dlatego chwilę zajmuje mi ogarnięcie sytuacji. I dopiero teraz rozumiem jej powagę.
Ooo... nie, nie, nie, nie, nie... nie mogę zginąć! Przecież... Nie! Skupiam się na jedynym punkcie, którym mogę uciec. Okno. Jest sześć metrów ode mnie. Od łóżka. Zasłonięte płomieniami... Od góry. Wstaję i próbuję przejść dwa kroki, ale nie czuję nóg. Padam na ziemię, a razem ze mną kawałek dachu. Sypie się pył. Mam go już w ustach, w nosie... Nie czuję się na siłach, żeby żyć. Mam ochotę zamknąć oczy, zasnąć... Nie, muszę przeżyć. Nie pokonała mnie trucizna, kiedy byłam młodsza, nie pokonały mnie Igrzyska, to nie pokona mnie ogień. Będę walczyć.
Tchnięta tą myślą podnoszę się, jednak zauważam, że mam przytrzaśniętą nogę. Spadła na nią szafa z mojej sypialni. Próbuję ją wyciągnąć, szarpię się, jednak to nic nie daje. Wiem, że jeśli zaraz nie ucieknę, wszystko się na mnie zawali i umrę pod gruzami, dlatego przewalam się na plecy i odsuwam szafę za pomocą adrenaliny. Czołgam się do okna, kiedy płomienie uderzają we mnie z dziwną siłą. Syczę. Mam poparzone ręce.
Jeszcze tylko dwa metry mi zostały, kiedy Sypie się reszta dachu. Prosto na mnie. Wstaję, to moja ostatnia szansa. Jak w filmie, dzięki adrenalinie buzującej mi w żyłach, pędzę prosto na okno. Osłaniam twarz rękami. Uderzam w taflę szkła, jednak nic się nie dzieje. Dach spada. Ja próbuję. Okno nie puszcza. Gruzy przygniatają mnie do podłogi. Płomienie parzą mi stopy, języki ognia liżą moją twarz, moje włosy. A ja dalej próbuję. Przeciągam się, chcę się wydostać. Nie czuję już stóp. Dlatego powierzam całą swoją siłę rękom. Podciągam się na biurko, dziękując w duchu, że uczyłam się wspinać na drzewa, a nie biegać, i otwieram okno za pomocą rączki. Po czym, licząc, że przeżyję, spadam z sześciu metrów na ziemię.
><**>
- Ona nie przeżyje – słyszę lekarza prowadzącego.
- Jak to nie?! Musi przeżyć! To moje jedyne dziecko – załamuję się. Jedyne, odkąd... odkąd... bliźniaki...
Uderzam w ścianę szpitala pięścią. Jeszcze raz. Nikt mi nie zabroni. Moje dziecko, moja mała córeczka... Nie mogę jej znowu stracić!
Wyładowuję agresję na wszystkim, co jest dookoła mnie. Najpierw Igrzyska, a teraz to?! Kapitol mi za to zapłaci. Wszyscy mi za to zapłacą.
Wybiegam ze szpitala. Wyjmuję krótkofalówkę, którą zawsze mam ze sobą.
- Burmistrz, zgłoście się.
- Jestem, kapitanie – mówi główny strażnik.
- Do mnie, teraz – rozkazuję.
W czasie, w którym do mnie idą, kieruję się do Pałacu Sprawiedliwości. Żeby wymierzyć sprawiedliwość. Łapię jakiegoś chudego mężczyznę za ramiona i ciągnę ze sobą. Strażnicy przybiegają. Przytrzymują każdego, kto mi się napatoczy. Prowadzą tych wszystkich ludzi do dyb, będą ich karać. Karać za to, co zrobił Kapitol.
><**>
Światło... ciemność. Czy jednak światło? Nic nie widzę. Nie wiem. Nie, to nie światło... a może jednak? Ciemność. Panuje wszędzie.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy.
Zamknij oczy.
Zaśnij, kochanie.
To głos mojej mamy. Czy światło? Nie, to mama.
Hej, skarbie. Idziesz?
Dookoła niej biegają bliźniaki. Klint i Kim. Dokładnie tacy, jakich ich zapamiętałam. Pyzate buźki, niezgrabne nóżki. Przez chwilę się im przypatruję.
A potem nogi same niosą mnie w ich stronę.
- Mamo, mamo, to ja! Klint, Kim, nie poznajecie mnie?
Zza moich pleców wybiega dziewczyna. Ma blond włosy i brązowe oczy. W pierwszej chwili jej nie poznaję. Ale potem widzę to wszystko; trzy bransoletki na przegubie lewej ręki, granatowo-białe ubrania, czarne trampki, mała blizna na prawym policzku, tuż pod okiem. Zaraz dotykam tego miejsca u siebie. Nie ma jej. Kapitol wyleczył mnie ze wszystkich niedoskonałości, które czyniły mnie człowiekiem.
Lyme, jak dobrze, że jesteś.
Mamo, jestem tutaj...
Nawet nie wiesz, jak tęskniliśmy!
Mamo...
Słuchaj, musimy ci wszystko opowiedzieć.
Nie! Jestem tutaj!
Wiesz, ile się działo?
Odchodzą. Wraz z młodszą wersją mnie. Tą głupią, nieuważną wersją mnie. Skąd ona się tu wzięła? Bez wahania pędzę za nimi. Muszę ich dogonić.
><**>
A potem słyszę przez jednego ze strażników, że ktoś mnie wzywa do szpitala.
Pędzę bez opamiętania. Wsiadam do samochodu, szoferowi każę jechać tak szybko, jak tylko może. Przerywam egzekucje.
Po chwili samochód się zatrzymuje.
- Co jest?! - wrzeszczę. Moja córka jest w szpitalu!
- N-nie wiem, sir... to chyba silnik...
- Wal się! Wszyscy upadliście na głowę.
Wysiadam i biegnę do szpitala. Ona nie może umrzeć, nie mogę stracić też jej... Nie mogę.
Z tą myślą dobiegam do budynku. Przepycham się pomiędzy wszystkimi mając nadzieję, że nie jest za późno.
Jednak wtedy usłyszałem głos lekarza.
- Tracimy ją.
Wszystko poszło na marne.
*
Czuję, że to jeden z lepszych rozdziałów.
Oprócz tego pożaru to chyba wszystko wyszło? A przynajmniej jakaś część... :D
Hmm... Epilog/nn ukaże się prawdopodobnie w ten weekend, chociaż niczego nie obiecuję. Będzie wena - napiszę! A jak nie to trudno :P
A teraz coś smutniejszego.
Zmarł śp. Philip Seymour Hoffman. [*]
No cóż, podobno narkotyki. Ja w to nie wierzę.
(za dużo kryminałów.)
No cóż. Z taką dłuższą notką pod rozdziałem Was zostawiam, ale też - z dłuższym rozdziałem ^^
Nie zapomnijcie skomentować. :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)